Moi drodzy,
miło mi poinformować Was, że mój blog po raz pierwszy od ponad czterech lat istnienia, objął patronat nad książką :) Jest nią debiutancka powieść Rafała Cuprjaka Po drugiej stronie, która niebawem ukaże się nakładem wydawnictwa Genius Creations . Moją przedpremierową recenzję możecie przeczytać w tym miejscu.
Opis wydawnictwa:
Niedoskonała istota stanie twarzą w twarz z Superiorem, przedstawicielem nowej, doskonalszej rasy. Jaki będzie wynik tak nierównego starcia? Czy wygranie tej walki w ogóle jest możliwe? Jej wynik wskaże kierunek, w którym podąży ludzkość - czy będzie to nowa era, czy nieuchronna zagłada?
Zapraszam do lektury fragmentu powieści, częstujcie się :)
Odnalazł mnie patrol Straży Granicznej. Jakimś cudem wypatrzyli samochód
ukryty w krzakach na poboczu. W środku byłem ja. Myśleli, że nie żyję, bo
leżałem półnagi, bez ruchu, cały we krwi. Potem się przerazili, bo rzuciłem się
na nich z nożem w ręku. Byłem jednak zbyt słaby, żeby zrobić im jakąkolwiek
krzywdę. Zabrali mnie do szpitala, tam okazało się, że cierpię na amnezję
pourazową i postarają się mnie odnaleźć na liście zaginionych, bo ja nie
pamiętam niczego. Imienia, nazwiska, daty urodzenia, mojej rodziny. Zupełnie
niczego. Spytali mnie skąd pochodzę. Z Australii, ale czy z Sidney, czy z
Melbourne, czy z Perth? Mieszają mi się, koala, strusie, krokodyle, Aborygeni,
kangurek Hip Hop, góralska chatka, pociąg. Nie wiem, kim jestem. Naprawdę nie
wiem.
Jutro odwiedzi mnie żona.
Czekałem na nią, miałem nadzieję, że ta wizyta wszystko wyjaśni.
– Znalazłam cię, Adaś – szepnęła, stojąc przy łóżku. Uśmiechnęła się i
pocałowała mnie w usta, taka śliczna, z piegami na twarzy, z blond warkoczami.
Przyszła z dziećmi, z chłopczykiem i dziewczynką, mówili do mnie tatuś,
przytulali, starałem się żeby nie zauważyli, że w ogóle ich nie pamiętam, że
pierwszy raz ich widzę i nie mam pojęcia jak się do nich zwracać. Próbowałem to
wszystko ukryć, zachowywać się, jakby nic się nie stało, jakbym ich znał. Nie
obchodzą mnie słowa lekarza, że to minie i żebym się nie martwił, że muszę jak
najszybciej wrócić do domu, że potrzeba czasu. Mam dość.
Zabrali mnie tydzień później, pokazali, gdzie mieszkam, gdzie jest łóżko,
płyty, komputer, kapcie, rowerek do ćwiczeń. Opowiadali, jak malowałem pokój,
jak wspólnie remontowaliśmy kuchnię, jak spadłem z drabiny. Nie mogłem się
nadziwić. Obejrzałem zdjęcia, fotografie rodziców, dziadków. Przekonali mnie,
że to mój dom. Dzisiaj czuję się już trochę lepiej, nauczyłem się ich imion,
nawet poznaję własne odbicie w lustrze. Powiedzieli, że zabiorą mnie do brata,
mam tam zostać sam, żebym odpoczął, żebym się zrelaksował. Mój brat jest
malarzem. Jego też nie pamiętam.
Wszedłem po schodach, zadzwoniłem.
– Otwarte!
W drzwiach stoi kobieta, jego żona. Jak się z nimi witać? Czy podawać
rękę, czy się obejmować, unikam takich rzeczy, zrezygnowałem i po prostu
przycupnąłem gdzieś z boku.
– No proszę. Usiadłeś w swoim ulubionym fotelu.
Staram się nadrabiać uśmiechem. Dostaję do ręki kubek z kawą, talerzyk z
ciastem, łyżeczkę. Próbuję, smakuje wyśmienicie.
– Chodź, zobaczysz, nad czym teraz pracuję.
Brat prowadzi mnie do innego pokoju. Słychać głośną muzykę, Coltrane,
Blue Train, wreszcie coś rozpoznałem, to dobry znak. Na środku dużego
pomieszczenia stoi sztaluga, na niej niedokończony obraz przedstawiający stary
drewniany domek, krzywy płot, krzywe drzewo i zarys trzech postaci siedzących
na ławce. Obok sztalugi mały stolik, na nim popielniczka z wypalonym papierosem
i dwa kieliszki wódki. Wszędzie porozrzucane farby i pędzle, na ścianach
rysunki i grafiki.
– Podoba ci się?
– Nie wiem. Nie znam się.
– Zawsze tak mówisz.
Raczymy się bimbrem, gadamy o głupotach, filmach, muzyce, jednocześnie
słuchając świetnego klasycznego jazzu. Co jakiś czas zagląda jego żona i powtarza żebyśmy nie chlali, bo
przecież mi nie wolno, po czym donosi ciasto, parzy kawę, a my i tak pijemy
dalej. Powoli zaczynam się rozluźniać.
– Jak to jest, jak się tworzy?
– Jestem bogiem! – odpowiada, wstaje, rozkłada szeroko ręce, już podpity,
prawie się przewraca.
– Jestem bogiem, ale nie tym z Paktofoniki, i nie Jezusem Chrystusem,
nawet nie Zeusem, tylko takim małym bogiem, bożkiem. Jak zasypiam, obrazy się
budzą, życie w nich toczy się normalnie, tak jak u nas, wyobraź to sobie, tam
też jedzą, płodzą dzieci, łoją wódę, jarają gandzię, kłócą się.
Mija wiele kieliszków, zanim przyjeżdża po mnie taksówka. Całuję ich na
pożegnanie, ściskam, jakbym rzeczywiście się za nimi stęsknił i spotkał ich po
paru latach nieobecności.
– Nie przejmuj się! Zobaczysz, będzie dobrze! – słyszę, gdy odjeżdżam,
ale nie odwracam się, podnoszę jedynie rękę do góry, na więcej nie mam siły.
– Dawno pana nie było, panie Adamie. Jedziemy do domu, czy zajrzeć
jeszcze gdzieś po drodze?
Jestem pijany i pomału przestaje mnie drażnić to, że wszyscy mnie znają,
a ja nikogo. Żeby nie słuchać ględzenia taksiarza, udaję mocniej nawalonego,
niż faktycznie jestem, udaję, że nie mogę się wysłowić, że zasypiam. Tuż przed
domem udaję, że się obudziłem, płacę, żegnam się i wychodzę na świeże
powietrze.
Po takiej dawce alkoholu podwórko wydaje się bardziej znajome niż
wcześniej. Wchodzę do mieszkania, po cichu, jest późno, na szczęście śpią, tak
ślicznie przy tym wyglądając. Włączam telewizor, nalewam lampkę mojego podobno
ulubionego chivas i skaczę po kanałach kablówki,
oczywiście żaden mi nie odpowiada, i nie jestem w stanie się skupić, mam dziwne
wrażenie, że ktoś ciągle mnie obserwuje, podgląda, albo nie, każe wykonać
jakieś zadanie, jakąś czynność, tak, koniecznie, ale co by to miało być?! To
uczucie wciąż się wzmaga, a ja nie potrafię przestać o tym myśleć, nie potrafię
się na niczym skoncentrować. Zaczynam chodzić od ściany do ściany, mam
nadzieję, że jak to zobaczę, to mi się coś skojarzy. Idę do łazienki, do
przedpokoju, odsuwam szuflady, zaglądam do szafek, grzebię w swoich ciuchach.
Przy okazji dokopuję się do koszulki, tej z gór, z samochodu, jest już wyprana,
prawie nie ma na niej śladów krwi.
Przypomniało mi się, czego szukam! Noża! Przecież znaleźli mnie z nożem!
To jego tu brakuje! Byli z policji, zwrócili, chyba tak, trochę mi się myli,
niepotrzebnie tyle wypiłem. Tylko gdzie ja mogłem… gdzie ona mogła… moja żona
go zabrała… mówiła, że daleko od dzieci, żeby nie dosięgły. Znowu szuflady,
półki, barek. Nie ma.
– Kurwa mać!
Już wiem! Schowek w kuchni, wysoko, muszę stanąć na krześle. Sięgam. Jest
tutaj! Leży zawinięty w szmatkę, w plastikowym worku. Chciałbym go obejrzeć,
dotknąć. Udaje mi się go zdjąć, błyszczy, głaszczę ostrze opuszkami palców,
łapię za rękojeść i zamykam oczy.
Zmiana.
Przewróciłem się, uderzyłem mocno, ale niemal od razu się podniosłem.
Otwieram oczy i już wszystko wiem. Odzyskałem świadomość, zrozumiałem.
CIAŁO
1. Sen, kroki, góry.
Śniło mi się, że kogoś zabiłem. To był bardzo prawdziwy sen o
przyszłości. Miałem o czymś pamiętać. O czymś istotnym, co kiedyś uratuje mi
życie. Budzik zadzwonił o czwartej piętnaście. Wstałem, umyłem zęby. Zmuś się,
skoncentruj, pomyślałem, to niezwykle istotne. Odszukaj jedną rzecz, jeden
fakt, jeden punkt zaczepienia, cokolwiek. Niestety, wszystko, co pamiętałem to
krew na rękach. Ale przecież ja nie mógłbym zabić. Jestem tylko Antonim, a tacy
goście jak Antoni, tacy niepozorni, nie zabijają, nie są w stanie. Jak niby
facet po trzydziestce, który od niedawna jest kierownikiem logistyki w dużej
spółce budowlanej, który nie narzeka, mimo że często startuje o ósmej, a kończy
o dwudziestej, niejednokrotnie cały tydzień w drodze, Olecko, Warszawa, Kraków,
Wrocław, Szczecin, który nocuje w tanich hotelach z nadrukami na ręcznikach i
pościeli, z jednorazowymi mydełkami, ciepłym piwem i ciągle niedziałającą
kablówką, jada obiady w hotelowych restauracjach serwujących przesoloną
jajecznicę, flaki wołowe z mrożonki i czerstwe bułki − jak niby mógłby to
zrobić?
– Dobra, Antoni. Bądź wreszcie dużym chłopcem. Zabijanie? Krew? Nie, nie
dzisiaj.
Dzisiaj już nie chcę tego roztrząsać, bo wreszcie wyszedłem na szlak.
Idealna pogoda, ani śladu ludzi. Kawał czasu czekałem na ten urlop. Kilka dni w
Bieszczadach, później weekend u siostry w Mieście, ale wcześniej droga,
wędrówka, pot, odciski na stopach, czysta przyjemność.
– Jeden głupi sen nie może tego popsuć!
Jesteś w górach, daj spokój, przecież to uwielbiasz. Powtórz, jesteś w
górach, przecież to uwielbiasz. Strome podejścia, liczenie kroków, dziesięć
długich, przerwa do złapania tchu, dziesięć następnych, odpoczynek. Po
czterdziestu pięciu minutach postój. Szukam przewróconego drzewa, wielkiego
kamienia, jakiegoś stabilnego miejsca, żeby na chwilę przysiąść. Parę łyków
wody, kostka czekolady i tętno wraca do normy. Siedzę i obserwuję las,
wsłuchuję się w jego oddech, w szum potoku, w niesiony przez wiatr trzask
złamanej gałęzi. Mam dziwne wrażenie, że nie jestem sam, wyczuwam spojrzenia
dzikich zwierząt, duchów puszczy, biesów i czadów. Wierchy dają znać, że
powinienem iść. Zbieram się, chociaż najchętniej zostałbym tu na wieczność.
– A jeśli to ostrzeżenie?!
A jeśli jestem kolejnym wcieleniem Kuby Rozpruwacza, ale póki co
uśpionym? Do teraz, bo właśnie budzik o czwartej piętnaście zapoczątkował
spiralę wydarzeń i w sumie nie wiem, jak one się skończą? Może nawet ktoś
kiedyś nakręci o tym film. Już sobie go wyobrażam. Antoni, scena pierwsza,
ujęcie pierwsze. Moje biuro, opieram się o komputer, mówię do kamery. Od czego
mam zacząć? Powiedz, czym się zajmujesz. Specjalizuję się w analizach
logistycznych, w wyszukiwaniu wąskich gardeł łańcucha dostawy do klienta, w
znajdowaniu wąskich gardeł i wad systemu. Dzięki mnie koncern w zeszłym roku
zaoszczędził prawie milion złotych. Jestem kimś w rodzaju firmowego policjanta,
który optymalizuje procesy, wytyka błędy. Potrafię wskazać słabe ogniwo,
ponieważ każdy element, każdy składnik da się zmierzyć i oszacować.
Boją się mnie, unikają mojego wzroku, bo mógłbym ocenić ich jako mało
przydatnych, bo przeze mnie dołożą im obowiązków, może nawet zwolnią.
Cięcie.
Przeskok do przeszłości. Dzieciństwo. Podstawówka. Siedzę w ławce ubrany
w granatowy sweterek z czerwoną naszywką „wzorowy uczeń”, jestem z niej dumny,
chociaż śmieją się ze mnie i wyzywają od kujona. Moja wychowawczyni wprowadziła
zasadę, że lepsi uczniowie muszą po lekcjach pomagać słabszym. Nikt ze
słabszych nie chce trafić na mnie, bo traktuję to jak misję i nie odpuszczam,
męczę ich jeszcze po lekcjach, w domu. Nie znoszą mnie, a ja wcale się nie
dziwię. W ósmej klasie wygrywam olimpiadę matematyczną, dzięki czemu mogę
wybrać sobie liceum. Stawiam na ekonomik, arytmetyka, finanse, statystyka,
miałem ochotę je zgłębiać, odkrywać ich tajemnice, nic innego mnie nie
interesowało. Nigdy nie pojechałem na żadną wycieczkę, nie byłem na żadnej
randce, na żadnej imprezie. Nie miałem ochoty. Moja siostra litościwie namówiła
koleżankę, pewnie nawet ją ubłagała, żeby poszła ze mną na studniówkę.
Dziewczyna była prześliczna, miała na imię Baśka, farbowane na czerwono włosy i
glany zamiast obcasów. Rozmawiało się miło, nawet przeszło mi przez myśl, że
mam u niej jakieś szanse. Jednak, gdy odwoziłem ją do domu okazało się, że ma
chłopaka i poprosiła, żebym nikomu się nie wygadał, że ze mną była, bo się
rozniesie i będzie miała kłopoty. Czar prysnął.
Potem matura, poszła jak po maśle, w zasadzie bezstresowo. Cieszę się, że
to już koniec tej głupiej budy, bo mam dość, liczę na przełom, na wyrwanie się
z domu, z dwupokojowej klitki, w której pachnie biedą, gdzie normalnie mogę
rozmawiać tylko z siostrą. Pragnę wyjechać, wynająć małe tanie lokum, samemu
albo z kumplami, waletować w akademiku, chodzić na zajęcia − albo zamieszkać z
dziewczyną, wkuwać na egzamin, gotować obiady, a wieczorem wychodzić na miasto
zgraną paczką, rozmawiać o sztuce, o filmach i obrazach, których nie rozumiem,
o których nie mam zielonego pojęcia, by za chwilę wrócić i kochać się z
dziewczyną, bez ustanku, do białego rana i wyskakiwać z łóżka prosto na
zajęcia.
Cięcie.
Korytarz, uczelnia, Politechnika, logistyka, tak wybrałem. Część moich
marzeń się spełniła, a część nie. Poznałem wielu ludzi i zżyłem się z nimi,
niektórzy do tej pory dzwonią, żeby się umówić, a ja zupełnie nie mam czasu,
zresztą wtedy też nie miałem, bo się uczyłem, co dopiero teraz, w kółko praca,
od rana do wieczora. Ale wtedy to co innego, wtedy wciąż żyłem nadzieją, że
przytrafi mi się jakaś samotna panienka, gdzieś w śpiworze, o czwartej
piętnaście nad ranem, po imprezie, w której się zakocham bez pamięci. I
spełniło się, tylko że przestała odbierać telefon, ale wpadłem na nią na innej
imprezie, obściskiwała się z jakimś niskim grubasem, a ja i tak się łudziłem,
że go zostawi i wróci do mnie, tyle że nie chciała, więc się upijałem i
oblewałem egzaminy, jeden za drugim, i piłem dalej, aż spotkałem kolejną, która
mnie zostawiła. I następną, ale przy niej przynajmniej nie zawaliłem żadnego
egzaminu. Znowu byłem najlepszy. Wysoka średnia, zadowoleni profesorowie,
oferty pracy jeszcze w trakcie studiów, staż w firmie, dyplom, zaproponowali mi
nawet posadę na stałe. Świetnie prosperujące, międzynarodowe konsorcjum
budowlane, dobrze płatna pierwsza robota. Właściwie wcale się nie wahałem. Po
trzech latach awans, służbowe mieszkanie, samochód, laptop, telefon, zawodowo
wszystko idealnie się ułożyło. Zawodowo tak, prywatnie nie. A ja wyobrażałem
sobie, że moje życie będzie doskonałe. Potrzebowałem kogoś bliskiego, kogoś
obok, kobiety, która szykowałaby mi kanapki do pracy, tęskniła i pozwalała raz
lub dwa razy w roku wyjechać w góry, albo żeby nawet jeździła tam ze mną i
czekała, aż zejdę z trasy. Bo taki już jestem, gdy kilka miesięcy nie poczuję
pod butami traktu, zaczynam być dla siebie ciężarem, gorzej pracuję, mam
problemy z koncentracją, z rozdrażnieniem, apatią, irytacją, bo szlak jest dla
mnie nagrodą, wycofaniem się ze świata wykresów liczbowych i wejściem w wykresy
rzeczywiste, w wykres podchodzenia, ukośnego zejścia, spadających kamieni,
linii drzew przy połoninie. Upajam się tym, tu nic nie muszę, wystarczy iść.
Cięcie.
Cisna, mała mieścina w sercu Bieszczadów. Zjadam śniadanie przed
spożywczakiem, nagabywany przez miejscowych pijaczków, o bułkę, o pięć złotych,
o papierosa. Oczywiście się nie odzywam, odmawiam i jeden powstrzymuje
drugiego, żeby mi nie zrobić krzywdy, bo to turysta, a turystę trzeba szanować,
kłócą się, szarpią. A ja nie mam najmniejszej ochoty na tutejszy folklor i
ruszam w drogę. Zarzucam plecak, mijam główne skrzyżowanie, przechodzę obok
stacji kolejki wąskotorowej, przez mostek nad rwącym potokiem, by zaraz odbić w
gęsty las. Zawsze staram się być przygotowany, mapa, kompas, latarka,
naładowany telefon, profesjonalne buty
trekkingowe i śpiwór, ciepła sportowa kurtka, zapas jedzenia i wody, całość
dopięta na ostatni guzik, nic cię nie zaskoczy, Antoni, nic a nic. Początek
jest łatwy, chociaż wszędzie pełno błota, przecież parę tygodni temu leżał tu
śnieg, potem padało, a słońce nie zdążyło jeszcze dotrzeć, na dobre zawita
pewnie dopiero latem, rozpuści wtedy gęsty gnilny zapach życia.
Pierwsze podejścia nie są takie urwiste, ale oddech już zaczyna
przyspieszać, już za moment liczenie kroków, spuchnięte palce, mokre od potu
ciało, krótkie odpoczynki w miejscach bez wiatru, bo może będę miał farta i uda
mi się cyknąć zdjęcie sarence, jeleniowi, może żubrowi albo niedźwiedziowi, to
byłoby coś. Wciąż posuwam się do przodu, z każdym krokiem bardziej bolą plecy a
ja jestem zadowolony, bo znowu wygrałem. Niebawem główna nagroda, w końcu
wychodzę z lasu na połoninę, widok zapiera dech, powinienem się na chwilę
zatrzymać, na chwilę przestać patrzeć, bo to zbyt dużo, trzeba po trochu,
dlatego skupiam się na wejściu na pierwszy duży szczyt, Małe Jasło. Wreszcie
mogę usiąść w trawie i podziwiać, jakbym był w jakimś boskim teatrze. Kolejny
raz sam, ale fajnie mi z tym, o tej porze roku nikogo tu nie ma, to nie Tatry,
nie Alpy, nie Pireneje, pełne ludzi, a jeśli nawet ktoś się pojawi, to raczej
nie będzie to przypadkowy niedzielny turysta, nie ktoś, kto mógłby przeszkodzić
w odbiorze. Po tym kawałku świata chodzi się jak po grzbiecie pradawnego smoka,
który zasnął tu kiedyś przez pomyłkę. Stąpam uważnie, żeby go nie obudzić.
Szkoda tylko, że droga musi mieć metę, że musi być zachód słońca, a po nim noc.
Wolałbym żeby tak nie było, wolałbym wędrować bez ustanku i dalej opowiadać
własną historię, udawać, że gadam do kamery, wyjawiając nawet te złe rzeczy z
przyszłości, te podłe i okrutne. Przede mną Jasło i granica ze Słowacją na
Okrągliku, czyli najładniejsza część trasy. Obiecuję sobie, że nikogo dzisiaj
nie spotkam, a nawet jeśli spotkam, to będę udawał, że nie spotkałem, że jestem
tu jedynym człowiekiem. Może wtedy mi się przypomni, o czym śniłem, co miałem
zapamiętać.
Cięcie.
2. Cypis i Monika, wyjazd, wspomnienia.
Spotkałem ją na koncercie na skłocie, przyszło dużo więcej ludzi niż
zwykle, a wśród nich ona. Chyba nie było gościa, który nie zwróciłby na nią
uwagi, takich dziewczyn nie spotyka się na ulicy, kolesie ciągle szturchali się
łokciami, popatrz ziomuś, mówili, popijając browary, a później zniknęła mi z
oczu, jeszcze później wpuściłem się w muzykę Włochatego, w jej prostotę, w
przekaz, który nas poniósł wszystkich tak, że pot skraplał się na suficie, żeby
znów spaść, i znów wyparować, i tak w kółko, żeby przerodzić się w energię,
której nikt nie jest w stanie powstrzymać, i która we mnie nigdy nie zginie,
nawet gdy przestaną grać i rozjadą się do swoich miast, domów, mieszkań, nawet
gdy zostanę tu sam. Ale jeszcze nie czas, jeszcze jak zwykle po koncercie mała
imprezka, trochę piwa, trochę palenia.
Nawet nie wiem, kiedy usiadła obok, nawet nie wiem, kiedy powiedziała, że
ma na imię Moni, że jest tu pierwszy raz, bo wcześniej słyszała, ale do tej
pory nie była i tak wyszło, że zajrzała dopiero dzisiaj, i jest zajebiście, naprawdę.
A ja prawie wcale się nie odzywałem, bo ścisnęło mnie w gardle od jej głosu, od
tego szczebiotu, zapachu ciała, dołków w policzkach, od tego jak opierała się
ręką o moje ramię. Nie musiałem się bać, że zawalę, że palnę jakąś głupotę, bo
klepała bez ustanku, opisywała mi swoje życie, jakbyśmy znali się od lat, nie
miała pojęcia, co robić, bo starzy się rozeszli, bo jest sama i przez to jej
odpierdala, wciąż w pustym domu, a ojciec wiecznie gdzieś jeździ w interesach
i, debil, wysłał ją do prywatnego katolickiego liceum pełnego bogatych durnych
laluń, a ona nie ma najmniejszej ochoty tam chodzić i wolałaby do normalnej
szkoły, albo najlepiej w ogóle się nie uczyć, bo to i tak nie ma sensu. W końcu
się upiła i zasnęła w fotelu, w pokoju Judyty, więc przyniosłem koc i ją
nakryłem, a ona się uśmiechnęła, tak bardzo pragnąłem wierzyć, że do mnie, a
gdy wychodziłem wypuściła z siebie szeptem dwa słowa:
– Dzięki, Cypis.
Nie mogłem zasnąć przez to „dzięki, Cypis”. Wyobrażałem sobie, że
jesteśmy razem, że dziwnym sposobem trafiła do mnie, do mojego wszechświata,
ale gdzie tam, chłopie, czy ty widziałeś, jak ona wygląda? Przecież może mieć
kogo zechce, serio, a to, że siadła akurat przy tobie, to czysty przypadek, nie
masz szans, ogarnij się! Czym niby miałbyś zaimponować takiej lasce? Urokiem,
kurwa, osobistym?! Tym, że mieszkasz na skłocie? Weź przestań! No dobra, może
nie jesteś najbrzydszym gościem na Ziemi, może masz coś do przekazania, ale,
człowieku, to jest po prostu inna liga! I błagam cię, nie wpuszczaj się!
Słyszysz?!
Rano ekipa spotkała się na śniadaniu, kanapki, kawa, śmiechy, wspólne
zeznania o tym, kto co zapamiętał, bo tradycyjnie przeholowaliśmy z piciem i z
jaraniem. Oprócz ciebie, Cypis, bo ty jak zwykle wszystko pod kontrolą, dwa
piwka, jeden lolek i teraz wstajesz świeży, nie to co my, ty to potrafisz,
każdy by tak chciał. Ona też zeszła, w świetle dziennym jeszcze piękniejsza,
mimo że we wczorajszym makijażu, nieuczesana, w pogniecionych ciuchach, wzięła
krzesło i siadła obok i patrzy, jej śliczne niebieskie oczy, krótkie włosy
zafarbowane na rudo. Odezwij się wreszcie.
– Wolne?
Znowu mówi ona, a ciebie stać zaledwie na to żeby przytaknąć, nic więcej.
I wkładasz kawałek bułki do ust, żeby to odwlec, żeby to ona ciągnęła rozmowę,
opuszczasz wzrok, próbujesz dokładnie obejrzeć kubek od kawy, łyżeczkę, swoje
paznokcie, bo nie wolno jej pokazać, nie ma prawa się domyślić, dowiedzieć, jak
ślicznie wygląda, jak łakniesz jej słów.
– Ty chyba nie za bardzo mnie lubisz, Cypis, co?
– Weź przestań. To nie tak.
Nie wiem co dalej, nie daję rady! Odezwij się! Zamiast tego nie robisz
nic, siedzisz jak sparaliżowany, jakbyś odraczał wyrok. A ona nakrywa palcami
twoją dłoń, jej kciuk delikatnie przesuwa się po twojej skórze, wciąż nie
reagujesz, ani drgniesz.
– Popatrz na mnie, Cypis.
Prosi cię, a ty w końcu podnosisz głowę. Poddajesz się, bo jesteś pewien,
że wystarczy, że na chwilę na ciebie zerknie i od razu pozna całą prawdę, bo
już nic nie jesteś w stanie ukryć, więc chyba tak będzie lepiej. Uśmiecha się i
czujesz dreszcze na plecach.
– Wpadnę za parę dni. Czekaj na mnie.
Na koniec rzuca głośne „na razie”, potem wychodzi i już jej nie ma. Czas
pozbyć się złudzeń, Cypis! Ona nigdy tu nie wróci! No dobra, nawet jeśli wróci,
to co z tego? To nic nie znaczy. Dlatego panuj nad sobą, kolego! Pamiętaj,
możesz liczyć wyłącznie na siebie! Od zawsze! Przypomnij sobie, zamieszkałeś
tutaj na skłocie, bo nie miałeś nikogo, ani jednej bliskiej osoby. Ale już nie
jesteś sam! Obok są przyjaciele, razem pokazujecie ludziom, jak żyć inaczej,
jak być wolnym i iść inną drogą, w której nie ma miejsca na chorą ambicję,
karierę, wyścig szczurów, poświęcanie się dla kasy. Przecież to wcale nie jest
potrzebne, te gigantyczne rezydencje, zamknięte osiedla, luksusowe samochody
warte w chuj kasy, a później jeden z drugim narzeka, że smog w mieście, że
korki, że córeczka taka ładna, ale ma nadwagę. No jak ma, kurwa, nie mieć, jak,
idioto, wszędzie wozisz ją autem! Pomyśl o swoich dzieciach! Pomyśl, na jakim
świecie je zostawisz, jak odejdziesz. Pomyśl sam, chociaż raz. Bo nie chcę cię
zmieniać na siłę, chcę, żebyś się zastanowił, żebyś się zatrzymał i zobaczył,
że mógłbyś to robić w inny sposób. Spójrz na mnie i zrozum, że wybrałem inny
los i ty też mógłbyś. Nie twierdzę, że jest łatwo. Naprawdę muszę nieźle
zasuwać, żeby mieć co włożyć do garnka. Pracuję u Mariuszka. To kumpel, stary
punkowiec. Wspólnie szyjemy wojskowe ubrania, kurtki, spodnie bojówki, torby,
plecaki. Kokosów z tego nie ma, ale to nic, kasa nie jest aż tak ważna. Ale
komu ty to tłumaczysz, Cypis, kogo próbujesz przekonać, po co? No tak, racja!
Jest jeden powód. Pojawiła się ona i może wywrócić wszystko do góry nogami,
rozwalić układankę, wystarczy, że poprosi, wystarczy, że rozkaże, wystarczy, że
przyjdzie do mnie za trzy dni i powie, że ma sprawę.
– Cześć, Cypis. Mam sprawę. Pogadamy?
No jasne! Pewnie, że tak. I zabrałeś ją na górę. Do twojego terytorium,
twoich czterech kątów. Te godziny, gdy jej nie było, dłużyły się w
nieskończoność. Teraz jest, przyszła przed sekundą, ręce ci się trzęsą,
spodziewałeś się, przeczuwałeś, nie mogłeś pracować, marzyłeś o tym, wymyślałeś
strategie, o czym zagadasz, jak się zachowasz, a i tak zaschło ci w gębie i nie
jesteś w stanie wydobyć z siebie nic więcej, prócz banalnego:
– Zapalisz ze mną?
Ona oczywiście się zgadza, więc skręcasz dżointa, odpalasz, najpierw
Moni, ty potem, materiał sadzony przez ciebie, podlewany, dbałeś o niego, a on
odwdzięcza ci się w idealnym momencie, bo jesteś bardzo ujarany, nawet za
bardzo, i zaczynasz gadać, i nie zamykają ci się usta, Moni leży obok, słucha
cię uważnie, czasem tylko zapyta, poprosi o coś, a tym razem to ty spowiadasz
jej się z całego życia, ze swoich zasad, z tego, że unikasz alkoholu, z tego,
że nie jesz mięsa, że można bez niego normalnie funkcjonować, że jedyna twoja
używka to właśnie to jaranie, ale z dala od dilerów, bo to bez sensu, bo
kupiliście ziarenka i macie z kumplami takie miejsce, gdzie hodujecie i
doglądacie, i że nie jesteście od nikogo zależni, ale zaraz, przecież miałaś do
mnie sprawę, a ja w ogóle nie pozwoliłem ci dojść do głosu. Chwila ciszy.
Później ona:
– Jutro urywam się z domu. Nie mam już siły. Muszę uciec na parę dni.
Zajebałam ojcu trochę siana.
Podnosi się, bierze kolejnego macha i kładzie się z powrotem obok.
Leniwie wypowiadane wyrazy docierają do mnie jeszcze wolniej, nie do końca
rozumiem ich sens.
– Chciałabym żebyś ze mną jechał, Cypis – dodaje.
– Jechał? Gdzie?
– Czy to ważne?
– W sumie…
Śmiech, przytula się, jej zapach, dłonie na moim kolanie, wirujący pokój
pędzi coraz szybciej. Wstaję.
– Mówisz poważnie? – pytam, patrząc na nią, nie mogąc oderwać wzroku,
gdybyś wiedziała, że możesz zrobić ze mną, co zechcesz, że na jedno słowo padnę
przed tobą na kolana, gdybyś wiedziała, że zmieniłaś kolor i teraz jesteś
niebieska, twarz, włosy, ale to nic, to chyba nawet lepiej. – Pewnie, że z tobą
pojadę.
Opadam na plecy, na łóżko, całuje mój policzek, aż przechodzą mnie
ciarki, warto było, choćby miało nic z tego nie wyjść.
– Moni?
– No?
– A właściwie to gdzie mnie zabierasz?
– Niespodzianka, zobaczysz jutro.
– Już jutro? Kurwa, tak szybko?! Daj zapalniczkę!
Znowu palimy, wreszcie Moni się zbiera, długo to trwa, bo od godziny
szukamy jej kurtki, którą wciąż ma na sobie. Spotkamy się rano na pekaesie,
musimy się spakować, wyjeżdżamy, świetnie, i rzeczywiście wyglądała na
zadowoloną, przez co jest mi tak ciepło na sercu, czy to możliwe, żeby ona?
Żebym ja? Mam nadzieję, że to nie sen i że naprawdę wyjeżdżam na wakacje.
Zaraz, zaraz, kiedy ja ostatnio gdzieś byłem? Chyba z rodzicami, dawno
temu. Jak matka żyła, to co roku jeździliśmy na wczasy do Międzywodzia. Super
klimaty, wielki pokomunistyczny ośrodek zakładowy, do plaży dwieście metrów, do
centrum też dwieście, zawsze dużo dzieciaków, było z kim pograć w nogę, czy w
siatkę. Wieczorami uciekaliśmy po kryjomu nad wodę, żeby się wykąpać,
powygłupiać, pierwsze przyjaźnie, miłości, synowie i córki robotników, od świtu
do zmierzchu na świeżym powietrzu, a nasi starzy w tym czasie bania u cygana,
czy deszcz, czy słońce. Matula cały rok zasuwała na hucie, żeby raz w roku
przez dwa tygodnie popuścić pasa, rozwalić kasę, byłem wtedy taki szczęśliwy.
Rany, to już pięć lat, ale ten czas zapierdala. Jak wykryli u niej raka, nikomu
się nie przyznała. Powiedziała, że ma zapalenie oskrzeli i że bardzo słabo się
czuje i żeby dać jej spokój. Dwa tygodnie później już nie żyła. Jest jeszcze
kochany, wiecznie pijany tatuś, ale nic o nim nie wiem, uciekłem od niego, bo
po jej śmierci nie potrafił przestać chlać, nie miałem ochoty tego oglądać,
więc bujałem się trochę po dalszej rodzinie. Miesiąc u jednej ciotki, miesiąc u
drugiej, miesiąc u znajomych. Jak tylko skończyłem osiemnastkę, zamieszkałem na
skłocie. Teraz to mój dom, moi najbliżsi. Ale może rzeczywiście to dobry moment
na parę dni odpoczynku.
– Dosyć tego użalania! Do pracy rodacy!
Trzeba spakować ciuchy, śpiwór, buty, kasę, blanty, materiał, no i muszę
dać cynk wszystkim, zadzwonić do Mariuszka, bo chwilę mnie nie będzie, ale to
spoko gość, na pewno zrozumie, nastawić budzik, ale super, rewelacja. Nie mogę
się doczekać. Ale za pięć minut. Ostatni lolek, ostatni strzał, zresztą i tak
już nie pamiętam, co miałem zrobić.
3. Schronisko, getto, Izaak.
Budowa trwała wiele lat. Całość wykonałem sam, od początku do końca
własnymi rękami, każdy kamień, każdą deskę, od fundamentów aż po dach. Było
ciężko, ale się udało. Pomiędzy Okrąglikiem a Fereczatą w Bieszczadach powstało
schronisko. Jest trochę oddalone od szlaku, żeby nikt przypadkowy nie mógł
tutaj dotrzeć. Schronisko czeka wyłącznie na nich. Trafią tu, gdy nadejdzie
właściwa pora i stanie się to, co im pisane. Nawet najdrobniejszy szczegół
został dokładnie zaplanowany. To nieuchronne.
Jeszcze niedawno byłem jak oni. Zwyczajny facet, mający rodzinę, pracę,
marzenia, problemy. Ten świat minął bezpowrotnie, bo pojawił się NÓŻ. Chociaż
teraz już wiem, że był ze mną zawsze, że to jedynie ja niekiedy się od niego
odsuwałem. Pamiętam dzień, gdy ujrzałem go pierwszy raz. Pamiętam Miasto za
okupacji, moje rodzinne, ukochane, w którym mieszkam i pracuję jako komisarz
granatowej policji, pół Polak, pół Niemiec, ale przede wszystkim kolekcjoner i
znawca sztuki, pasjonat. Tu się zaczęło. Większość mieszkańców doskonale
orientowała się w tym, co mnie fascynuje, że można u mnie sprzedać obrazy,
antyki, biżuterię. I przyszedł stary znajomy, Żyd Mojsze. Przed wojną handlował
ze mną złotem, ubiliśmy sporo interesów, kiedyś chodziliśmy na kawę, a dzisiaj
ledwo go rozpoznałem. Getto niszczy ludzi, łamie ich.
– Mam coś dla ciebie, Adam. Coś nadzwyczajnego.
Odwinął go ze szmatki. Rzut oka, jakbym był dzieckiem oglądającym prezent
pod choinką, jakby ktoś właśnie spełnił moje marzenia. Masz rację, to jest to,
czego szukam! Dokładnie to! Ale nie dałem tego po sobie poznać, jestem dobry w
te klocki.
– Ile? – spytałem, mając nadzieję, że wymieni jakąś ludzką sumę, a wtedy
powiem mu, że daję połowę, a gdy się będzie targował, dorzucę parę groszy ze
względu na dawne dzieje i na podłą sytuację, dodam, że to prezent, że na
szczęście.
– Chcę żebyś mnie stąd zabrał. Chcę żyć.
– To za mało – wskazuję stół, na którym leży fant, chociaż w tej chwili
już zawija go z powrotem, wyznając załamanym głosem, że więcej nie ma, tylko
to, bo rodzina zdążyła wyjechać, i prosiłem go w myślach, żeby już przestał
mnie katować, bo wiem jak mu pomóc, wsparłem już wielu. Dopiero gdy wychodził,
złapałem go za ramię.
– Ktoś widział, dokąd idziesz? Nikt cię nie śledził?
Zresztą po co pytać, nie ma sensu. Przypadek, mały zbieg okoliczności i
już po mnie. Wciąż na krawędzi, wystarczy jeden mały donos, ale on zapewnia,
zarzeka się, przysięga, chociaż nie powinien, bo wreszcie znalazłem to, czego
szukałem, tak blisko mnie. Dla niego jestem w stanie naprawdę dużo zaryzykować,
zgodzę się, nie mam innego wyjścia.
– Zostaw to i przyjdź jutro wieczorem. Spróbuję ci pomóc.
Może się cieszyć, bo dotrzymuję obietnic, oni są tego świadomi. Już
niedługo dołączysz do swojej rodziny, będziesz bezpieczny. On dziękuje, całuje
mnie w rękę, zabieram ją, mówiąc, że nie trzeba, ale uważaj na ten przedmiot,
on nie jest do końca bezpieczny, to najważniejsza pamiątka rodzinna, jest taka
legenda, że Kain ugodził Abla właśnie tym nożem, tyle że ja w to nie wierzę.
– Idź już! Zaraz będę miał gości, nie mogą cię zobaczyć!
Przyjechali. Zdążyłem w samą porę. Mój przyjaciel Paul, szef niemieckiej
policji przybył w asyście kilku oficerów, przywiózł trochę biżuterii, obrazów
do wyceny. Większość trafi do magazynu, którym zarządzam, przy Senatorskiej, w
sercu żydowskiej dzielnicy. Niektóre rzeczy sprzedam, inne to inwestycja,
zabezpieczenie na przyszłość. Oni je przynoszą, ja określam wartość, na
niektóre potrzebuję czasu, to musi poczekać, a tamto zabierzcie. Paul rozsiada
się w fotelu.
– Co dzisiaj widziałeś, Adam? – pyta.
Uwielbia słuchać opowieści o getcie. Są dla niego niczym muzyka, twierdzi
że pod wpływem jego obecności tamto miejsce się zmienia, bo wszyscy go znają i
ukradkiem obserwują. Dlatego woli mieć podglądacza, kogoś mniej wyróżniającego
się, a bardziej anonimowego, czyli mnie. Ważne są szczegóły: jak wyglądała ta
bójka o chleb, jak się słaniało na nogach umierające dziecko, czy coś
krzyczało, czy może nie, czemu nikt nie zwrócił na nie uwagi. Nazywają go panem
życia i śmierci, choć w Mieście jest raczej panem śmierci. Byłem świadkiem, gdy
kazał kiedyś zatrzymać samochód na środku ulicy, wysiadł, podszedł do Żyda
stojącego na chodniku i strzelił mu prosto w głowę.
– To był akt łaski, Adam. Po prostu skróciłem mu cierpienie. I tak długo
by nie pociągnął. Poza tym nie wiem, czy słyszałeś, ale oni, jak zdychają,
wydają z siebie taki odgłos, jakby odgłos… ulgi. To prawdziwie oczyszczający
dźwięk.
To nie był pojedynczy wypadek, ale zwykła codzienność. Choć Paul miał też
drugą twarz, domową, rodzinną. Tam był panem życia, kochającym ojcem dwóch
ślicznych córek, przykładnym mężem. Z takim Paulem się przyjaźniłem, z takim
piłem kawę, koniak, bawiłem się, podziwiałem sztukę. Wszystko inne, ta bieda,
śmierć i wojna, to zostawialiśmy za drzwiami, odsuwaliśmy daleko, nie
rozmawialiśmy o tym. Paul odwiedzał mnie często. Ale ta wizyta była szczególna,
głęboko utkwiła mi w pamięci. Nigdy nie spotkałem go w takim stanie jak wtedy.
Po swoim tradycyjnym „co dzisiaj widziałeś?” już mnie nie słuchał, był gdzie
indziej, błądził.
– Co ci jest? – spytałem.
Ocknął się, wyglądał jak wyrwany z głębokiego snu, potem podniósł głowę i
spojrzał w sufit, ale tak jakoś dziwnie, inaczej.
– Dobrze mnie już znasz – powiedział z błyskiem w oczach, po czym wstał
szybko, podszedł i pochylił nade mną, zajrzał głęboko w oczy, wydawało mi się,
że próbuje wydostać ze mnie najgłębsze tajemnice.
– Likwidujemy getto!
Chwila przerwy, zastanawiał się jak zareaguję, a ja zastygłem, nie
drgnąłem ani na milimetr. Ci głupcy nie interesowali mnie aż tak jak sądził,
nie obawiałem się jatki, miałem to gdzieś, nie bałem się już niczego. Więc
przestał się uśmiechać, wyprostował się, odwrócił i kontynuował.
– Oni mają takie święto, Jom Kippur, czyli sądny dzień. Gdy minie sądny
dzień, zabraknie Żydów w Mieście. Według ciebie to dobra data?
– To nie moja sprawa, Paul.
Roześmiał się głośno.
– Mówiłem ci już, że cię lubię, Adam? Wpadnij do mnie – to właśnie jego
słowa na pożegnanie.
Popatrz, Mojsze, jednak urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą. Mało
brakowało, a byś nie zdążył. Udało ci się, masz farta. Zobaczmy ten twój skarb.
Wyciągam go z szuflady, odwijam, jest piękny. Czekałem na ciebie, powtarzam w
myślach. Wygięte esowate ostrze, rękojeść z kości słoniowej, klinga zaostrzona
jedynie po wewnętrznej stronie, na początku wąska, później rozszerzająca się, w
dziwny sposób odbijająca światło. Sprawia wrażenie dłuższego niż jest, prawie
jak miecz. Pragnę go dotknąć, nie mam wyboru.
– Znalazłem cię – wyszeptane w ciszy.
Podnoszę go, a on przyczepia się do mnie i nie chce wypuścić.
Od tego dnia wszystko się zmieniło, jakbym urodził się na nowo. Życie
działo się obok, byłem tylko ja i NÓŻ. Nie od razu zrozumiałem, o co chodzi, co
się dzieje, nie panowałem nad tym, nie umiałem tego wykorzystać. Tymczasem w
Mieście zaczął się pogrom. W rześki, słoneczny poranek na główny plac targowy
na Nowym Rynku, tam, gdzie znajdował się centralny punkt selekcji, tam, gdzie
siedzieli panowie na drewnianych krzesłach, wyrokując − zdolny do pracy albo do
wagonu, pędzono tłumy ludzi, gęsto, zawiesiście, a pociągi godzina za godziną
odjeżdżały do Treblinki. Kilkanaście dni, kilkanaście nocy, czterdzieści
tysięcy kobiet, mężczyzn, dzieci, starców, dwa tysiące zginęło na miejscu,
zbiorowe mogiły na Kawiej, strzały, dym, płacz, w powietrzu zapach krwi, nawet
w oddali, nawet za miastem, na budynkach, ulicach, ubraniach żołnierzy. A gdy
padał deszcz, wydawało się, że pada deszcz krwi, bo brukiem płynęły czerwone strugi,
zlewające się w kałuże, albo ściekające do rynsztoka, obmywające martwe ciała.
Część płacze, część się modli, niektórzy idą w milczeniu, do końca próbując
mieć nadzieję. W dwa tygodnie getto przestało istnieć. Zostało niecałe sześć
tysięcy ludzi, w większości tania siła robocza dla huty i zakładów
włókienniczych. Wśród nich on. Ma na imię Izaak. Wydostałem go z transportu.
Maszynista już ruszał, niewiele brakowało, ale on musiał przeżyć. Jest
wyjątkowy, ma do odegrania inną rolę. Załatwiam mu dokumenty, będzie pracował u
Peltza, będzie zbierał siły, w odpowiednim momencie NÓŻ trafi w jego ręce,
zabierze go z magazynu, razem z bronią i chemią do produkcji ładunków
wybuchowych. Ale powoli, spokojnie, jeszcze nie teraz. Na razie obserwuję
Paula, jak spaceruje dostojnym krokiem wąskimi uliczkami. Nie mam pojęcia, o
czym myśli. Jest ósmy października czterdziestego drugiego roku. Nie ma już
Miejskiego Getta. Dla ocalałej resztki Żydów stworzono Małe Getto. To tylko
kilka budynków całkowicie otoczonych drutem kolczastym, z jednym wyjściem,
którym co rano mieszkańcy odprowadzani są do pracy, i którym wracają późnym
wieczorem. Wśród nich jest Izaak, właśnie przechodzi obok Paula, tak jak inni
maszeruje z opuszczoną głową, nie wolno mu ani na chwilę podnieść wzroku. Paul
wreszcie mnie zauważa, nie pamiętam, kiedy ostatnio go spotkałem, wciąż był
zajęty. Podchodzi do mnie i pyta:
– Co dzisiaj widziałeś, Adam?
tu kupicie książkę |
Autor: Rafał Cuprjak
Tytuł: Po drugiej stronie
Rok I wydania: 2015
Format: 12,5 x 19,5 cm
Ilość stron: 350
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-7995-025-6
eFormat: ePub/mobi
Wspaniale, gratuluję Karolinko :)
OdpowiedzUsuńGratuluję :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, dziewczyny :)))
OdpowiedzUsuńMyśl taka mi się nasuwa, jak przy Twoim pierwszym skrzydełku: jak to możliwe, że to dopiero pierwszy Twój patronat?;)
OdpowiedzUsuńGratuluję Ci serdecznie, zasługujesz na takie wyróżnienie:)
Oj, dziękuję :)))
UsuńI pozdrawiam ciepło :)
Gratuluję patronatu. :)
OdpowiedzUsuńA dziękuję :)
UsuńOjej, u Ciebie też święto, serdecznie gratuluję! Choć uważam, że Twój blog już dawno powinien obejmować książki patronatami, więc jestem zaskoczona, że to pierwszy. Ale wiesz, następne to już będzie rutyna ^^ Gratulacje! :D
OdpowiedzUsuńMogłabym to samo powiedzieć o Tobie i Twoim blogu :)
UsuńAleż się zsynchronizowałyśmy z tymi patronatami! Dziękuję :)
Gratuluję patronatu :) :*
OdpowiedzUsuńNo no, pierwszy patronat i od razu TAKI? Zacząłem lekturę i wciąga, jest soczysta i surowa.
OdpowiedzUsuńPrawda? Niesamowite, że to debiut :)
Usuń