Moi drodzy,
już niebawem, bo 30 marca, nakładem wydawnictwa Genius Creations ukaże się pierwszy tom serii Wilcza Dolina autorstwa Marty Krajewskiej, zatytułowany Idź i czekaj mrozów. Książkę tę, będącą połączeniem fantasy i słowiańskich klimatów, polecają m.in. Paweł Majka, Witold Jabłoński i Jacek Łukawski. Na zachętę mam dla Was fragment powieści, częstujcie się! ^^
Rozdział 1
Prawo
mężów i ojców
Córka zielarza biegła przez las, lawirując między
sosnami. Miała zacięty wyraz twarzy i rozwiane w pędzie
ciemne włosy. Uwagę skupiała na omijaniu korzeni i ukrytych pod
liśćmi dziur w poszyciu. Do przodu, sądząc po wyrazie oczu, pchała ją
wściekłość.
Jak strzała wypadła na polanę,
rozgarniając w biegu gałęzie krzaków, porastających skraj lasu.
Wybiła się mocno, przesadzając wielkim susem wygrzewające
się w słonku ostrężyny. Zahaczyła
stopą o jedną z tegorocznych witek, straciła
równowagę i z krótkim piskiem runęła w trawę.
– Na demony Welesa! – krzyknęła, wstając energicznie.
– Muuu-uu!! – odpowiedziała jej krowa, zdziwiona
niespodziewanym pojawieniem się właścicielki.
Zaaferowana otrzepywaniem sukienki panna zatrzymała
się w pół ruchu, wyprostowała nagle i sprężystym krokiem
pomaszerowała w stronę zwierzęcia, które wciąż gapiło się na nią bez
śladu zrozumienia.
– Ty zarazo! – wrzasnęła
dziewczyna, a zdziwiona krowa zamarła w bezruchu. –
Własnymi rękami urwę ci ten rogaty łeb… – Wyhamowała nagle, ponieważ zauważyła
kobietę i dziewczynkę, siedzące w trawie nieopodal – …krowo
jedna – dokończyła niemrawo. – Witajcie, pani Wiljo.
Kobieta skinęła nieznacznie głową, najwyraźniej
starając się nie parsknąć śmiechem.
– Witaj, Vendo – przywitała się.
Odznaczała się tym typem urody, który sprawiał, że
właściwie nie znać było po niej upływu czasu. Odkąd Venda pamiętała, Wiljo
zawsze wyglądała tak samo ślicznie, a ciąża, poród i trudne
życie w górach nie zniszczyły jej figury. Długie do pasa,
kruczoczarne włosy opadały na ramiona prostymi, ciężkimi
pasmami i atramentowo lśniły w słońcu. W czarnych
oczach migały wesołe iskierki.
Venda poczuła się jak ogromny, niezgrabny
klocek z potarganymi włosami i twarzą
zaczerwienioną z wysiłku. Była też absolutnie pewna, że Wiljo nigdy,
ale to przenigdy nie ganiała krowy po lesie i nie
wylądowała w ostrężynach. A już na pewno nie przy
świadkach.
– Tak myślałam, że w końcu przyjdziesz. –
Kobieta uśmiechnęła się, ruchem głowy wskazując krowę. – Znowu uciekła?
Dziewczyna skinęła głową, przysiadła na trawie.
– Wypadałoby ciągle jej pilnować – burknęła marudnie.
– No ale jak? Ja mam tyle do zrobienia, a opiekun ciągle albo
załatwia jakieś straszliwie ważne sprawy, albo ludzi leczy. Łatwiej by ją było
dzieciakom oddać do pasienia, ale opiekun się uparł, że
nie, i choćbym nie wiem co do niego gadała, to zdania nie zmieni.
Tylko ciągle słyszę, że za górami wszystkie krowy się na postronkach
pasą i jakoś nie uciekają. Zresztą, opiekun wie lepiej, szkoda
strzępić języka!
Wiljo uśmiechnęła się czule do córeczki. Płomyk miała
niecałe pięć lat i w porównaniu z matką wyglądała jak
nieporozumienie. Ruda, piegowata, niezdarna, kropka w kropkę podobna do
mało urodziwego ojca. Wiljo kochała dziecko ponad wszystko na świecie, lecz
ostatnio głównie się o nie bała. Nawet teraz przez jej głowę
przemykały miliony myśli i obaw. Postanowiła zwrócić
uwagę w inną stronę.
– Dopiekł ci opiekun, co?
Venda zawsze robiła się gadatliwa, gdy coś ją bardzo
wzburzyło. Tym razem jednak uśmiechnęła się tylko krzywo pod nosem.
– Oj tak – mruknęła. – Dopiekł mi. Bardzo mi dopiekł…
Ale wiecie, nie pierwszy i pewnie nie ostatni to raz. – Uśmiechnęła
się niemrawo.
– Prawo mężów i ojców.
Venda burknęła coś niewyraźnie, nie chcąc dalej
narzekać na ojca. Nosiło ją z nerwów. Podparła się na
łokciach i zapatrzyła przed siebie.
Łąka tonęła w promieniach wiosennego
słońca. Z trzech stron otaczał ją las, tworząc zacisze wypełnione
świergotem ptaków. Najpiękniejszym elementem krajobrazu było jezioro,
odgrodzone od łąki jedynie poszarpaną wstążką trzcin. Migotało zachęcająco
słonecznymi iskierkami, ale tam, dokąd zapraszało, kryły się
wiry i zdradzieckie głębiny, gotowe zamienić niewinną
zabawę w walkę o życie. Ludzie mawiali, że w noce
przesilenia tu właśnie wychodzą na brzeg rusałki, wodniki,
utopce i inne magiczne stworzenia, by tańczyć przy świetle
księżyca. I biada temu, kto im w takiej zabawie
przeszkodzi.
Przez chwilę słychać było tylko ptasie popisy.
– No cóż. Szkoda gadać – stwierdziła w końcu
młoda zielarka. – Zabieram to skaranie – wskazała krowę ruchem głowy
– i wracam do siebie, zanim powyżera wam najpiękniejszą trawę. Chodź,
ty… krowo – burknęła, szarpiąc sznur nieco mocniej, niż było to konieczne.
Płomyk zrobiła grzecznie kroczek do tyłu, kiedy zwierzę
ruszyło powoli z miejsca. Venda uśmiechnęła się do dziewczynki
przyjaźnie i puściła do niej oko.
I nagle poczuła dokuczliwe
pulsowanie w skroni. Zaszumiało jej w uszach, zmrużyła
oczy i skrzywiła się z bólu.
Czas zwolnił, jakby kamień utknął w trybach
maszyny świata. Wiatr przestał szumieć w koronach drzew. Ptaki
umilkły w połowie trelu. Rozgrzane powietrze przestało drgać.
Zapanowała nie tyle cisza, co kompletny brak jakiegokolwiek dźwięku.
I w tej jednej dziwnej chwili zielarka widziała
tylko twarz małej dziewczynki, która stała po
kolana w trawie, z burzą rudych loków wokół
twarzy, i nienaturalnie czarnymi oczyma wpatrywała
się w Vendę.
– To sowa ją przestraszyła – powiedziała dziewczynka
nieswoim, dorosłym głosem. – Jeśli wejdziesz, wilk nie będzie mógł cię
uratować.
Vendzie piszczało w uszach, skroń pulsowała
boleśnie.
– C...co? – zająknęła się.
Wszystko znów ruszyło z miejsca.
Zaszumiały drzewa, zaśpiewały ptaki, krowa postąpiła
kolejny krok naprzód, pasikoniki zagrały w trawie.
Dziewczyna zamrugała, zdziwiona. Przywidzenie? Wtedy
spostrzegła, że oczy Płomyk, stojącej po
kolana w trawie, z burzą rudych loków wokół twarzy, są na
powrót błękitne jak letnie niebo.
– Och, ojej… mamusiu?! – Dziecko zachwiało się,
przysiadło przestraszone.
Z nosa małej pociekła cieniutką strużką krew.
Wiljo natychmiast przypadła do córeczki i zaczęła wycierać ją
chusteczką, próbując ukryć zdenerwowanie i strach pod uspokajającymi
słowami. Venda patrzyła na to zdezorientowana. I przerażona.
Przełknęła głośno ślinę i w końcu zadała
typowe, tępe pytanie:
– Co…?
– Och, to nic takiego! – Kobieta machnęła beztrosko
ręką. – Ostatnio jej się to zdarza. Ot, troszkę krwi. Widocznie Płomyczek ma
jej za dużo jak na taką małą dziewczynkę. – Uśmiechnęła się czule, objęła
pulchne ramionka dziecka. – Już lepiej, maleństwo? Oj, nie kręć głową, bo… no
widzisz, leci.
Dziewczynka posłusznie odchyliła się do tyłu, nie
odrywając oczu od twarzy matki.
Venda patrzyła na nie, ale ciągle nie mogła sobie
poukładać w głowie tego, co właśnie się stało.
– Już wcześniej tak mówiła? – upewniła się.
Korzystając z okazji, krowa delikatnie wyszarpnęła
powróz z jej dłoni i oddaliła się dystyngowanym krokiem.
Wiljo podniosła na zielarkę rozkojarzony wzrok.
– Co mówiła? „Mamusiu”? Oczywiście, ciągle tak
mówi. A czemu…?
– Nie, nie to! – przerwała jej Venda niecierpliwie.
– O wilku i sowie, i… – urwała, bo napotkała mur
niezrozumienia. – No… takie dziwne rzeczy…
Zamilkła. Nagle poczuła się jak
wariatka. A przynajmniej popatrzyła na siebie oczami
Wiljo i zobaczyła wariatkę. Zresztą sama już nie była pewna, czy
przed chwilą cokolwiek się stało, czy tylko małej pociekła z nosa
krew, a jej samej coś się przywidziało.
– No to… ja już pójdę wreszcie – stwierdziła słabo,
wpatrując się w Płomyk. Mała przyciskała chusteczkę matki do
nosa i oddychała otwartymi ustami. Poza tym nie wyglądała dziwniej
niż zwykle.
Zielarka odwróciła się powoli i poszła po
krowę. Kiedy podnosiła powróz z ziemi, uderzył ją w czoło
ból, od którego czerwone plamki zawirowały jej przed oczami, a w uszach zaszumiało.
– Głowa mnie boli, mamo – usłyszała za plecami
dziecięcy głos i znów na chwilę poczuła, że coś jest nie tak, jak
powinno. Obejrzała się na dwie postacie siedzące w trawie i
z dziwnym lękiem w sercu ruszyła do domu.
Obserwowali je zza drzew. Widzieli, jak zadumana
dziewczyna odchodzi, ciągnąc za sobą krowę. Patrzyli, jak młoda matka ściera
ostatnie ślady krwi z buzi małej. Jak dziewczynka odsuwa rękę
kobiety, chce wstać, ale znów opada na trawę. Jak matka strofuje ją, próbując
nadać głosowi odrobinę stanowczości.
Starucha uśmiechnęła się do siebie pod zakrzywionym
nosem, a jej twarz pokryła się siecią drobnych zmarszczek. Przeżuła
do końca to, co miała w bezzębnych ustach, po czym z wprawą
splunęła w bok. Postawny mężczyzna, górujący nad starą niczym
olbrzym, nawet nie zwrócił uwagi na brunatną kulkę, która prawie trafiła
go w stopę.
Oboje stali skupieni, wpatrzeni w scenę na
polance. Zastygli w oczekiwaniu. Mężczyzna o wilczych
oczach, zrośniętych brwiach i zaciętej twarzy osmaganej wiatrem, podobny
bardziej do leśnej bestii niż do człowieka. I przygarbiona starucha,
sięgająca mu ledwie do pasa, otoczona zapachem ziół i aurą
bezgranicznej, niewyczerpanej złośliwości.
Stali i patrzyli.
Patrzyli i czekali.
Ścieżka wiła się między drzewami w głąb wiosennego
lasu, między sosny i świerki o świeżych, zielonych pędach,
między paprocie i jagodowe krzewy, aż do starej kapliczki, stojącej
pod jeszcze starszym, wybujałym dębem o konarach skręconych czasem.
Ptaki ćwierkały wesoło, dąb szumiał cicho.
Atra chłonęła ten piękny dzień, tę cudowną chwilę,
całą sobą. Całym swoim siedemnastoletnim, kształtnym i gibkim ciałem.
Kocie spojrzenie prześlizgiwało się po okolicy, nie zatrzymując się na żadnym
detalu. Złote loki błyszczały rozrzucone na trawie, łapiąc promienie
słońca w miedziane refleksy. Krągłe, młode piersi wznosiły się i
opadały w rytm podnieconego oddechu. Smukłe uda,
wyzwolone z niewoli ciężkich spódnic, oplatały chciwie wąskie, na
wpół realne biodra kochanka. Dłonie błądziły niecierpliwie po jego plecach,
drapały delikatnie chłodną, spoconą skórę.
Gdy mocno, wręcz brutalnie zassał różowy sutek,
jęknęła, zachłysnęła się leśnym powietrzem. Ściskając mocniej udami zimne
biodra, wyprężyła się, kiedy nagle nadeszła spodziewana od dawna fala
rozkoszy. Z wilgotnych, półotwartych ust wydobył się jęk, Atra
przymknęła oczy i dała się ponieść. Przez feerię złota pod powiekami
czuła, jak on ją dogania, jak wpija się
boleśnie i rozkosznie w jej pierś. Zatopiła
palce w kruczej czuprynie i przycisnęła go do siebie jeszcze
mocniej. Całą sobą.
Mocniej. Chciwiej.
Złote błyski mijały powoli, przyspieszone oddechy
uspokajały się, dzikość zmieniała się w spokojne kołysanie.
Atra uśmiechnęła się, na powrót słysząc, jak ćwierkają
ptaki, a stary dąb szumi kojąco.
Poczuła, że znów jest sama. Jak zwykle, bez zbędnych
czułości, jej towarzysz odszedł bez pożegnania. Jak przez mgłę usłyszała kroki.
Nie oddalały się, lecz zbliżały szybko, zdecydowanie. Poprawiła na sobie
ubranie.
– Atra, jak zwykle! – cierpki głos wytrącił
ją z błogostanu. – No, wiedziałem, że tu będziesz. Chodź, twój ojciec
chce z tobą porozmawiać. Zdaje się, że to coś poważnego.
Otworzyła oczy i przeciągnęła się
niespiesznie. Wyciągnęła kilka szpilek z bujnej czupryny, ziewnęła
słodko.
Jej sąsiad, młody Irke, syn bartnika, podparł się pod
boki, mierząc ją z góry krytycznym spojrzeniem. W końcu
westchnął, pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ja nie wiem, co cię tu tak zawsze ciągnie.
Wzruszyła ramionami z niewinnym uśmiechem.
– Lubię się tu zdrzemnąć, tak jakoś… – odparła.
Nikt nie wiedział, że spętani okowami grobowców
wyklęci odwiedzali ją w snach.
Chłopak prychnął w odpowiedzi, rozejrzał się
niepewnie.
– Zdrzemnąć, jasne. Pełen spokój...
Uraczyła go słodkim uśmiechem i łaskawie
wstała, a od niedawnej zabawy zakręciło się jej w głowie.
Irke zmierzył ją pełnym niedowierzania wzrokiem.
– Nie ma to jak drzemka u bram Cmentarza
Wyklętych – powtórzył. – Świetne miejsce, Atra.
Dziewczyna posłała powłóczyste spojrzenie krzywemu,
zapadniętemu nagrobkowi, który stał nieopodal w trawie. Poprawiła
sukienkę, opadającą z ramienia.
– Najlepsze… –
mruknęła tajemniczo i przeciągnęła się niczym kotka.
Sercem doliny było jezioro, które tworzyły dwa
spotykające się tu strumienie. W lustrzanej tafli przeglądały się
drewniane chatki o krytych strzechą dachach. Przycupnęły na brzegu,
niskie, w większości pozbawione okien. Zdobiły je jedynie ziołowe
ogródki, z wolna zieleniejące po zimie. Biały dym unosił
się z otworów w dachach. W małych gospodarstwach
gdakały kury, muczały cenne jak złoto krowy i woły. Kilka świń
szukało odpadków pomiędzy zabudowaniami, otoczonymi plecionymi płotkami. Wioska
trwała tak od setek lat, wtulona w górską dolinę, zapomniana przez
świat.
Choć nie zawsze było tu tak spokojnie.
Na wzniesieniu rysowały się ruiny starego zamczyska.
Ich ciemne, milczące kontury odcinały się na tle nieba. I jeśli ktoś
spoglądał na nie wracając z pola czy też spiesząc do gospody na
kufelek czegoś krzepiącego, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zamczysko śledzi
każdy jego ruch.
I, jak za dawnych czasów, czyha na ofiarę.
Dni mijały leniwie, a życie górali toczyło
się powolnym, ustalonym od lat rytmem. Ale w nocy... w nocy
sytuacja się zmieniała. To, co w świetle dnia umykało przed ludźmi,
nie pozwalając nawet się dostrzec, po zachodzie słońca nabierało
siły i ruszało na polowanie. Noc nie należała do
ludzi i mieszkańcy Wilczej Doliny wiedzieli o tym lepiej
niż ktokolwiek inny. Ruiny zamku na skalnej półce budziły wspomnienia
niedawnych jeszcze czasów. A jeśli jakiś młodzik ich nie pamiętał,
jeśli nie wierzył w opowieści… Cóż, szukano go potem
długo i wytrwale. Za dnia. I czasem, co gorsza,
znajdowano. A wtedy znów nocami zamykano szczelniej drzwi.
W Wilczej Dolinie, u stóp starego
zamczyska, wspominano wtedy niedawnych
panów i wzdychano z ulgą, że to już przeszłość.
Kiedy słońce mocno pochyliło się ku
zachodowi, a większość prac polowych przełożono na kolejny
dzień, w gospodzie zebrało się kilkunastu mężczyzn. Gdy
wychodzili z chat, ich kobiety krzątały się w obejściach,
usypiały dzieciaki lub łatały portki – i odprowadzały ich
spojrzeniami pełnymi napięcia i oczekiwania. Gdyby chciały, też
mogłyby pójść do karczmy, decydować o losie
osady i przekrzykiwać się w dyskusjach. Zazwyczaj zresztą
tak robiły i często to one krzyczały najgłośniej. Ale dziś mało która
chciała się wybrać z mężem. Nie tego wieczora.
Zebrali się przy długiej ławie w rogu, na
niewielkim podwyższeniu dla grajków, które już od dawna nie słyszało dobrej
muzyki. Gospodarz Jart polał przybyłym piwa i miodu. Potem stanął obok,
oparł się ramieniem o słup i założył ręce na piersi. Jego
syn Imir wycierał kufle, starając się łowić każde słowo dyskusji. Nie był
żonaty, więc nie wolno mu było brać w niej udziału, ale jako że pracował w karczmie,
nie mogli go też ot tak odpędzić, jak innych młodzików.
– Minęły trzy dni i nic, żadnych zmian –
oznajmił grobowym głosem wąsaty mężczyzna o ziemistej twarzy,
smutnej i porytej głębokimi bruzdami.
Pozostali odetchnęli z ulgą, aż delikatny
szum dotarł do uszu Imira, stojącego przy kontuarze.
– Więc może to jednak niedźwiedź? – rzucił ktoś
niepewnie. Zignorowano go.
– Odstąpcie już od mojego syna. – Smutny chłop
przesunął wzrokiem po zebranych, między którymi siedział. – Nie był to może
mądry chłopak, ale nic złego nam nie zrobi. Jemu już teraz do ziemi trzeba.
Kilka osób smętnie pokiwało głowami. Część przyznała
strapionemu ojcu rację, ale kilku wciąż nie pozbyło się obaw. Ci albo
patrzyli w stół, albo wiercili się na krzesłach.
– Myślę, że możemy przestać pilnować zwłok –
rzekł w końcu Kostjan, rudy mąż Wiljo, właściciel najlepiej
utrzymanego gospodarstwa w wiosce. – Trzy dni chyba wystarczą.
Niedługo zacznie... – chciał dodać „śmierdzieć”, ale urwał pod
dumnym i pełnym boleści spojrzeniem ojca zabitego chłopaka. – Niedługo
rusalia – rzekł zamiast tego. – Trzeba tę sprawę zakończyć przed zabawą.
Znów poczuł, że nie zabrzmiało to zbyt taktownie.
– W porządku, trzy dni! – zakrzyknął naraz
kowal, wielki, brodaty chłop, siedzący w końcu stołu. – Ale pełnia
dopiero dzisiaj będzie!
– Najlepiej od razu osikowym kołkiem serce
przebić, a nie czekać! – zapalił się chudy jegomość, po czym
zakasłał w chustkę, omal nie wypluwając płuc.
Ojciec martwego zmrużył oczy, poczerwieniał na twarzy.
– Żadnych kołków, Stojan! – Rąbnął
pięścią w ławę. – Dopóki nie będzie pewne, że
Winne z martwych wstaje, nikt mi chłopaka nie będzie dźgał, jak
potwora jakiegoś z Cmentarza Wyklętych! – wspomniawszy tę nazwę, splunął
na podłogę ze wstrętem.
– To lepiej czekać, aż w jakiego wąpierza
nam się zamieni i pana ojczulka jako pierwszego rozszarpie, tak?! –
wrzasnął Stojan. Z nerwów znów zakaszlał w chusteczkę.
– Ciebie mu podeślemy, ty trupie chodzący! Tobie
już i tak wiele życia nie zostało, ale najpierwszy jesteś do
osinowania i ćwiartowania innych, ty... – Wąsacz poderwał
się z ławy, ale siedzący obok Kostjan chwycił go za ramię żelaznym
uściskiem.
– Siadaj, Tinne. Nie będzie żadnego dźgania kołkami.
Ale kowal ma rację, jeszcze tę pełnię powinniśmy przeczekać.
Bykowaty chłop, siedzący na końcu stołu, skinął nieznacznie
głową.
– Na co tu czekać? – obruszył się żałobnik, wyrywając
ramię i siadając na powrót. – Trzy dni i trzy noce
chłopaka w izbie trzymamy, straż przy nim pełnimy, ziołami okadzamy.
Nie wstaje. Koniec. Martwy jest jak ta kłoda – próbował złością pokryć rozpacz.
– Tinne, zrozumże nas – do rozmowy włączył się młody
chłopak, ledwie po ożenku. Usilnie starał się zapuścić wąs, ale póki co
wyglądało to raczej komicznie. I tylko głos miał ciepły, kojący. –
Mała z nas wioska, na siebie tylko liczyć możemy. Rozumiem twój żal
po jedynym synu, ale sam wiesz, że to, co musimy czynić teraz, zawsze robimy.
Nie wiemy, co go zabiło, ale zabiło go strasznie. A my mamy rodziny,
moja Larsa ma dopiero pół roku, o niej myśleć muszę. Jedna noc jeszcze i pochowamy
go, spokojni, że wszyscy jesteśmy bezpieczni. Zrozum.
Łagodna mowa uspokoiła nieco rozżalonego ojca.
Na chwilę zapadło milczenie. Czekali na zgodę Tinnego.
Mężczyzna z nieodgadnionym wyrazem twarzy wpatrywał
się w swój nieruszony kufel z miodem. Nawet Stojan próbował
powstrzymać uporczywy, krwawy kaszel.
– Trzymamy Winnego ni to w świecie żywych,
ni to umarłych trzeci dzień, trzecią noc – mruknął w końcu ojciec
zabitego chłopaka. Podniósł wzrok, popatrzył w czekoladowe oczy po
przeciwnej stronie stołu. – A to mógł być zwykły niedźwiedź. Spróbuj
zrozumieć, Larse. Ja chcę pochować syna.
Zgromadzeni wypuścili powietrze z płuc.
Imir, stojąc za barem, zdał sobie sprawę, że też wstrzymywał oddech, pewien
rychłej zgody ojca Winnego.
– Tinne, gniewasz się na nas bez powodu. – Młody Larse
pochylił się do przodu, splótł palce, opierając całe przedramiona na stole,
jakby chciał znaleźć się bliżej rozmówcy. – Też wolelibyśmy pochować chłopaka
jak trzeba, nie robimy ci przecież na złość, boś dobry
sąsiad i szanowany gospodarz. Ale niedźwiedzia można rozpoznać po
kłach, po pazurach, po zostawionej sierści. Opiekun zna się na takich
sprawach. A nie był pewien. Wiesz dobrze, że sam kazał chłopaka
pilnować. Jeśli zaś już opiekun nie wie, co to za zwierzę...
– No właśnie, a gdzie opiekun? – mruknął
głębokim basem kowal, wpadając młodemu w zdanie. Wszyscy strapili się
nagle, odruchowo oglądając po sąsiadach.
– Nie było go dzisiaj – ze swego miejsca przy słupie
po raz pierwszy wtrącił się Jart. – Od wczoraj go nie było.
– Musimy poczekać, co powie. –
Stojan z przejęcia wybałuszył swoje wodniste oczy. – Nie możemy tak
przecież bez niego…!
– To dziwne, że nie przyszedł. – Kostjan zmarszczył
rude brwi.
– Nie przyszedł, to już nie przyjdzie – zawyrokował
kowal. Powszechnie było wiadomo, że jako jeden z nielicznych nie
uznawał nieomylności opiekuna we wszelkich sprawach. – Musimy sami zdecydować.
I wszyscy znów spojrzeli na Tinnego.
A Tinne wpatrywał się w kufel pełen
miodu, bawił się nim, kręcił po dębowym blacie.
– Tinne? – łagodnie ponaglił go Larse.
Ojciec martwego chłopaka
westchnął w końcu, a szeroka klatka
piersiowa i zaczątek piwnego brzuszka podniosły
się i opadły ciężko.
– Jedna noc –
wyartykułował dobitnie, podnosząc oczy na Larsego, choć nie był on przywódcą
grupy bardziej niż ktokolwiek inny. – Jedna noc. Dzisiejsza pełnia i koniec. A potem,
klnę się na Welesa, że ten, kto mi stanie na drodze do cmentarza, wróci do baby
bez zębów.
Venda stała przy oknie od dłuższej chwili, nie mogąc
się zdecydować na zamknięcie okiennic. Wciąż wypatrywała opiekuna.
Zamyśliła się i zaczęła nerwowo
kręcić w palcach kosmyk włosów. Im później się robiło, tym bardziej
niewiarygodne historie przychodziły jej do głowy, a strach zaczynał
chwytać za serce. Znów wspomniała widzianą wczoraj spadającą gwiazdę, znak, że
czyjeś życie dobiega końca.
– Miau…? – swoje nadejście zasygnalizował oburzony
kot, który przespał pół dnia, a po przebudzeniu, niezadowolony,
zastał miseczkę pustą.
Dziewczyna wzięła zwierzaka na ręce. Nie zdążył
jeszcze schudnąć po zimie, był miękki i cieplutki.
– No i co? – westchnęła, drapiąc go za
poszarpanym w bojach uchem. – Nie wraca ten nasz
opiekun i nie wraca…
Żałowała, że wczoraj
pokłócili się o błahostkę.
Kiedy poprzedniego popołudnia weszła do chaty,
siedział jak zawsze przy stoliku pod oknem, pochylając się nad grubą
księgą i pisząc coś powoli i starannie.
Wiele różniło chatę zielarza od
tych w dolinie. Przede wszystkim nie było w niej miejsca na
krowę, za to miała niewielką sień, a jedyne okno wydawało się ogromne
jak na warunki panujące w wiosce. I choć na noc zamykano je
drewnianymi okiennicami, a na zimę wtykano ramę z wolim
pęcherzem, chłopi pukali się w czoło nad takim marnotrawieniem
ciepła. Jeszcze bardziej dziwili się, gdy pod okienkiem stanął stolik. Opiekun
ustawił go, by mieć więcej światła i nie wytężać wzroku przy
księgach, nad którymi spędzał czasem kilka godzin dziennie.
Teraz również tu siedział, a słysząc odgłos
otwieranych drzwi, nie odwrócił się, nie przerwał pisania i nie
uśmiechnął do przybranej córki.
Venda bezbłędnie rozpoznała jego nastrój. Ostatnio
często taki właśnie bywał. Zasępiał się, mruczał coś pod nosem do siebie,
warczał na nią, ponury i nieprzyjemny. Dolegało mu coraz więcej
drobnych chorób, coraz częściej smarował się dziwacznymi maściami, których nawet
ona nie rozpoznawała, przyrządzał i pił mętne dekokty o odurzającym
zapachu. Starzeje się, myślała dziewczyna i starała się nie zwracać
uwagi na docinki, zmienne nastroje i nerwowość opiekuna. Nie odzywaj
się – powtarzała sobie raz po raz – dla świętego spokoju.
Ze stukiem postawiła na podłodze
wiadro z wieczornym udojem. Nie było tego może specjalnie dużo, ale
dla dwóch osób i kota wystarczało z okładem.
Opiekun podniósł głowę i wpatrzył
się w widok za oknem, zatopiony w rozmyślaniach. Dziewczyna
przecedziła mleko, a on wciąż tkwił w tej
pozycji, z piórem uniesionym nad papierem i lekko
zmrużonymi oczyma. Zerknęła nań z ukosa, potem rzuciła okiem na grubą
księgę, oprawioną w czerwono farbowaną skórę. Każdą stronę zapełniało
pismo opiekuna. Znała ją – to była właśnie ta, której nigdy nie wolno jej było
czytać. Zapisana w całości przez wychowawcę notatkami zawierającymi
jakieś tajemne informacje i pod nieobecność dziewczyny
chowana w skrytce w obejściu. Jedyna, która
wzbudzała w niej tyle ciekawości i jedyna, której opiekun
nigdy nie pozwolił jej obejrzeć.
W chwili, gdy chciała właśnie zerknąć na
zapisywaną stronę, mężczyzna ocknął się z zamyślenia,
drgnął, z głuchym trzaskiem zamknął tomiszcze, po czym zerwał się ze
stołka. Nagle syknął, skulił się i usiadł z powrotem, a na
jego twarzy pojawił się skurcz bólu.
Venda spokojnie nalała sobie kubek
mleka i usiadła przy stole na środku izby.
– Może by z tym trzeba iść do kogoś –
mruknęła.
– Do kogo niby? – Mężczyzna obdarzył ją złym
spojrzeniem.
Upiła spory łyk, nim odpowiedziała:
– Do wiedźmy spod skały, bo do kogóż by?
Opiekun w odpowiedzi prychnął jak żbik.
– No, pewnie, jeszcze czego…
Dokładnie takiej reakcji oczekiwała, więc nie
wzburzyła się zbytnio.
– Przecież widzę, że twoje maści i eliksiry
nic nie pomagają – ciągnęła spokojnie. – To już za długo trwa, ciągle boli cię
coś innego. A to brzuch, a to głowa, a to ramię.
Że też ci się chce to znosić. Po co się tak męczysz?
Tymczasem mężczyzna wstał ze stołka, przesiadł się do
stołu, również nalał sobie mleka i sięgnął po przykryty ściereczką
chleb, stojący na środku blatu.
– Nie boli bardzo – mruknął, najwyraźniej nie chcąc
drążyć tematu.
Ale Venda chciała. Tym razem już
chciała i nie pozwoliła się zbyć.
– Jasne, nie boli. Chyba nie widziałeś, jak wyglądasz?
Oczy zapadnięte, szary na twarzy jak wysuszona ziemia, nawet garbić się
zacząłeś. – Pokręciła głową wzorem każdej marudnej baby, rugającej upartego
chłopa. – Słuchaj, nie możesz pić tyle przeciwbólowych wywarów, bo to nie leczy
przyczyn, tylko uśmierza objawy. Wiesz przecież, że…
– Wiem – warknął nagle, przerywając smarowanie pajdy
chleba miodem. – Wiem lepiej niż ty, smarkulo. Sam cię tego nauczyłem. Nie
pyskuj.
– A ty posłuchaj, jak ci ktoś chce dla
twojego dobra doradzić.
– Uważaj na słowa, dziewko! – Zmroził ją spojrzeniem,
które u większości ludzi powodowało paraliż umysłowy, a
u zbytnio gadatliwych natychmiastowy szczękościsk.
W połączeniu z tym spojrzeniem najzwyklejsze nawet słowo, takie
jak „dziewka”, mogło zabrzmieć jak najgorsza obelga.
Venda zamilkła posłusznie,
naburmuszona i zła na siebie, że go posłuchała.
– A teraz idź – zarządził zimno mężczyzna. –
Muszę schować księgę.
Wstał, wyraźnie dając znak, że dla niego rozmowa jest
skończona.
Venda w jednej chwili poczuła się
zmęczona i zupełnie zrezygnowana. Ruszyła do drzwi.
– Traktujesz mnie jak smarkulę, a nie
zielarkę – bąknęła jeszcze pod nosem. – Przecież jestem dorosła, tak dużo już
potrafię…
– Naprawdę? – przerwał jej. – A ciekawe, cóż
takiego potrafisz? Zresztą – mruknął – i tak chowam cię do innych
celów.
– Chowasz? – Krew znów uderzyła jej do głowy. – Do
czego?
– Dowiesz się w swoim czasie.
Dziewczyna przewróciła oczyma.
– Dosyć mam tych twoich
tajemnic i niedopowiedzeń!
– Venda, wyjdź! – ryknął nagle opiekun, odwracając się
do niej z wściekłością, upodabniającą jego twarz do potwornej maski.
Dziewczyna skuliła się w sobie, choć na
zewnątrz sprawiała wrażenie równie twardej jak ojciec. Wiedziała już, że
przegrała. Znowu.
Obróciła się na
pięcie i wymaszerowała z chaty, trzaskając
drzwiami z całej siły.
Słońce zachodziło właśnie, zalewając podwórze
pomarańczowym blaskiem. Dziewczyna opuściła obejście i zatrzymała się
trochę dalej, na ścieżce prowadzącej w stronę wsi. Nie wolno jej było
się odwrócić, dopóki przybrany ojciec nie zezwoli na to. Wpatrywała się
więc w horyzont niewidzącymi oczyma, do których cisnęły się łzy
żalu i złości. Kot zjawił się znikąd, zamruczał i zaczął się
łasić do jej spódnicy.
Po chwili opiekun minął ją, jakby była powietrzem.
Zarzucając kapotę na plecy, bez słowa ruszył w stronę wsi. Jego
wychowanki nie obchodziło dziś, gdzie i po co
wychodzi. W tamtej chwili życzyła mu jak najgorzej.
Zgarnęła kota z ziemi, wtuliła
twarz w miękkie, ciepłe futerko i, pociągając nosem,
poszła z powrotem ku chacie. W momencie, gdy położyła dłoń
na skoblu, brunatne skrzydła załopotały tuż nad jej głową. Skuliła się,
zlękniona. Ale to była tylko sowa, która jak cień oderwała się od
dachu i poszybowała w ślad za odchodzącym mężczyzną.
Venda
odetchnęła z ulgą i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Nie widzieli się z ojcem całą
noc i cały kolejny dzień. Opiekun nie wrócił do
chaty i dziewczyna zaczynała się poważnie martwić.
Kot zamruczał, łaskawie aprobując pieszczoty.
Najwyraźniej nie podzielał zdenerwowania swojej pani.
– Coś musiało się stać – powiedziała cicho. – To
niemożliwe, żeby nie przyszedł. Nawet on aż tak się nie upija…
Przy ostatnich słowach postawiła zwierzę na podłodze.
– Mrr?
Ucieszony kot potruchtał do miski z wysoko
uniesionym ogonem, w przekonaniu, że pani potrzebowała wolnych rąk,
by zrobić mu coś do jedzenia. Zawiódł się jednak okrutnie.
Venda zarzuciła na plecy czerwony
płaszcz z grubej wełny i westchnęła głęboko.
– Musisz poczekać – mruknęła do patrzącego na
nią z wyrzutem kota. – Jak wrócę, dostaniesz kolację. Teraz muszę
iść, zanim się zrobi zupełnie ciemno.
Wyszła z chaty i żwawo ruszyła ku
wiosce.
Bezszelestny cień oderwał się od linii
lasu i podążył za nią, niezauważony.
A ja nie na temat: wszystkiego najlepszego na Święta:)
OdpowiedzUsuńW słowiańskich klimatach chętnie bym coś poczytała, ale fantastyka to nie dla mnie.
OdpowiedzUsuń