poniedziałek, 28 lutego 2011

"Kto wygra miliard?"

Autor: Vikas Swarup
Tytuł: "Kto wygra miliard?"
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Okładka: miękka

Książkę przeczytałam na długo przedtem,zanim została zekranizowana.Przeczytałam i wcale nie odczuwam potrzeby zobaczenia filmu.
Książka ta jest po prostu rewelacyjna.To przede wszystkim bardzo prawdziwa,naturalistyczna panorama społeczeństwa indyjskiego,obraz różnorodności zamieszkujących ten subkontynent kultur i religii,skomplikowanych stosunków między nimi uchwycony słowami przez człowieka,który wbrew nędzy swojego urodzenia i dramatycznych,niewyobrażalnych dla Europejczyka kolei losu,walczy o swoje szczęście i lepsze jutro.I walczy na przekór wszystkiemu - to nie frazes,tylko najprawdziwsza,tragiczna prawda.
Ram Mohammad Thomas jest sierotą,który doświadczył w życiu najokrutniejszej nędzy ; jego życie to właściwie pasmo klęsk i rozczarowań.Nieliczne,dobre chwile w jego życiu kończyły się prędko i w tragicznych okolicznościach : krótkie,acz w miarę szczęśliwe dzieciństwo pod kuratelą ojca Timothy'ego,przyjaźń z Salimem czy z Shankarem,odwzajemniona miłość do prostytutki Nity.Paradoksalnie wszystkie te ciężkie doświadczenia nie załamały Rama,lecz dały mu siłę do walki o swoje szczęście.Jak karma wracają do niego wszystkie jego dobre uczynki,by w najczarniejszej chwili los zaczął mu sprzyjać.
I nie chodzi mi tylko o zdumiewające,niespotykane szczęście w teleturnieju,ale chociażby o niespodziewaną pomoc ze strony adwokatki Smity - Gudiyi.
Niebywałe szczęście,które wielokrotnie daje o sobie znać,fenomenalna pamięć i zdolności oraz inteligencja pomagają bohaterowi radzić sobie z przerażającą rzeczywistością kraju,w którym ludzkie życie znaczy tyle co nic.I radzi sobie z godnością,która wyciska łzy z oczu i z determinacją,która wzbudza podziw.I wreszcie do tego niezwykłego człowieka uśmiecha się szczęście - dosłownie.
Warto przeczytać tę książkę,która nie tylko daje nam pełny,wiarygodny obraz współczesnego społeczeństwa Indii,ale także pokazuje,że nawet w obliczu niespodziewanych i tragicznych zrządzeń losu nie wolno się poddawać,tylko trzeba walczyć o swoje szczęście i godność z całych sił.Bo każdy jest kowalem swego losu i tylko od nas zależy,co zrobimy z naszym życiem.
Gorąco polecam!

Moja ocena:5/5

Opublikowane na stronie: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/39082/kto-wygra-miliard/opinia/924004#opinia924004 

"Kobieta w czasach katedr"

Autor: Regine Pernoud
Tytuł: "Kobieta w czasach katedr"
Wydawnictwo: Książnica - Grupa Wydawnicza Publicat, 2009
Ilość stron: 315
Okładka: miękka


Jestem pod wielkim wrażeniem tej książki, choć pewnie powinnam napisać - pod wielkim wrażeniem erudycji, skrupulatności, rzetelności i ogromnego nakładu pracy, jaki autorka włożyła w napisanie tej książki.
W sposób absolutnie przebojowy, fantastyczny, opierając się na imponującej ilości tekstów źródłowych oraz na fenomenalnej zdolności analizowania faktów, autorka przybliża nam średniowieczną postać kobiecą, jej historię, miejsce, jakie zajmowała w społeczeństwie, skupiając się na wielce udanych próbach zrozumienia ewolucji statusu kobiety na przestrzeni tysiąca lat - jej początkową dominację, która stopniowo się kurczy, by wreszcie bardzo nisko spaść.

Pernoud w spektakularny sposób wyjaśnia procesy i zjawiska, które doprowadziły do tryumfalnego zaistnienia kobiety na arenie dziejów, jak również okoliczności, które pozwoliły jej z powodzeniem utrzymywać nowo zdobytą władzę; dochodzi przyczyn deprecjacji i upadku kobiety, a wszystko to w sposób całkowicie przystępny i zrozumiały, choć ładunek merytoryczny jest naprawdę ogromny.

Autorka nie waha się obalać wielu mitów, które od długiego czasu pokutują w zbiorowej świadomości na temat roli kobiety w średniowiecznym społeczeństwie. Rzetelna dokumentacja i żelazna logika tych wywrotowych nieraz tez rzeczywiście wywracają do góry nogami nasze wyobrażenie o tamtych czasach - i bardzo dobrze!
Autorka prezentuje w swojej pracy liczne postaci kobiece - nie tylko potężne władczynie, które wpływały na losy Europy czy sławne z pobożności i zakresu władzy opatki; oddaje głos także zwykłym kobietom, które pozostawiły po sobie cenne ślady w różnego rodzaju dokumentach.

Jestem wdzięczna autorce, że zmieniła moje wyobrażenie o wiekach średnich, że przywróciła należne miejsce w historii tym na poły zapomnianym już kobietom, które to niejednokrotnie bardziej wykształcone, inteligentne, waleczne, wpływowe i przewidujące musiały ustępować pola pyszniącym się mężczyznom - nie tylko na kartach historii, ale także w zbiorowej świadomości ludzi.
Serdecznie polecam tę mądrą, odważną i wartościową lekturę.

Moja ocena: 5/5





"Moje życie"

Autor: Isadora Duncan
Tytuł: "Moje życie"

Jestem oszołomiona tą lekturą. Przede wszystkim - postacią Isadory, jej osobowością - pełną życia, bezkompromisową, mknącą przez życie w szaleńczym tempie, nie oglądającą się za siebie, chwytającą życie pełnymi garściami bez względu na skutki. Była kobietą, która przerosła swoje czasy - miała żarliwe przekonania, którymi żyła, których broniła nie zważając na konsekwencje i które starała się wcielać w życie. Zdecydowanie odrzucała religię i małżeństwo, zreformowała, wręcz zrewolucjonizowała taniec, stworzyła własną filozofię nie tylko tańca, ale także życia rodzinnego, obyczajów, szkolnictwa. Swoim ideom podporządkowała całe życie i całe życie walczyła o ich realizację.

Od najwcześniejszych lat wiedziała, czego chce - jej wielkim marzeniem było stworzenie własnej szkoły tańca, pokazanie światu, jak z jego pomocą można wyrazić własną duchowość, uczucia, przeżycia.
Rewolucyjne poglądy Isadory, jej taniec, długo torowały sobie drogę do świadomości i estetyki ludzi tamtej epoki; Europa poddała się jej urokowi i padła do jej stóp, w purytańskiej Ameryce nigdy to nie  nastąpiło. Kariera panny Duncan to historia imponujących wzlotów i spektakularnych upadków. Podążając za marzeniami w ciągu kilku miesięcy z nędzarki stawała się milionerką; pieniądze traktowała zawsze tylko jako środek do osiągnięcia celu - kiedy wreszcie udało jej się otworzyć wymarzoną szkołę tańca, ta kobieta o gorącym sercu bez namysłu adoptowała czterdzieścioro dzieci, by uczyć je tańca i zapewnić im lepsze życie. W czasie wojny pozwoliła przekształcić swoją szkołę w lazaret - była to trudna decyzja, ale właściwa.

Życie jej jednak nie oszczędzało - choć los obdarował ją trójką dzieci, musiała przeżyć ich śmierć, co przypłaciła załamaniem nerwowym. Wydaje mi się, że do końca życia nie pogodziła się z tą okrutną stratą; nadała też ona jej tańcowi nowy, tragiczny wymiar.
Życie Isadory Duncan to szalony pęd przez kontynenty, to mijane w biegu osobowości ówczesnej europejskiej bohemy, to głośne, przelotne i skandaliczne związki ze sławnymi mężczyznami; to zarazem wyżyny najdzikszego tryumfu oraz piekło osobistych dramatów. Dzięki nieokiełznanemu, żywiołowemu temperamentowi, znacznej dozie egzaltacji i ogromnemu ładunkowi spontaniczności, Isadora przeżywała wszystko bardziej, pełniej i głębiej; kiedy się cieszyła - trwała w pełni szczęścia, w ekstazie niemal; kiedy cierpiała - wpadała w głęboką depresję. Niczego nie udawała; ta ogromna skala przeżywania jest dla mnie niepojęta, godna podziwu, ale zarazem i przerażająca.

Godna podziwu jest również jej niespotykana siła przebicia, siła woli i twardość charakteru oraz żelazna konsekwencja działań. Nigdy się nie poddawała, nie zmogły jej żadne przeciwności losu, nigdy nie traciła z oczu głównego celu życia - sztuki.
Isadora Duncan kończy swe wspomnienia pełna nadziei - wyjeżdża do Rosji, by tam rozpocząć nowe życie, stworzyć kolejną szkołę tańca i dzielić się swoją pasją.
Niestety, życie po raz kolejny nie okazało się dla niej łaskawe; jak potoczyły się jej dalsze losy, można przekonać się samemu, sięgając po tę fascynującą lekturę (posłowie tłumacza).
Bo lektura oszałamia - jak napisałam na wstępie - w narracji jest tak wiele życia, tętniących uczuć i emocji - że nie sposób się nie wzruszyć, nie dać się porwać jej nurtowi. Trzeba pamiętać, że jest to autobiografia, więc na wiele rzeczy trzeba wziąć poprawkę, jednak mimo tego jest to lektura pod każdym względem niezwykła i wyjątkowa.
A czy czegoś nas uczy? Z pewnością tego,że warto podążać za swoimi marzeniami; ale czy na pewno za wszelką cenę?

Moja ocena: 4/5

"Sztywniak.Osobliwe życie nieboszczyków"

Autor: Mary Roach
Tytuł: "Sztywniak.Osobliwe życie nieboszczyków"
Wydawnictwo: Znak
Okładka: miękka

To zdecydowanie nie jest lektura, przy której można by się odprężyć czy odpocząć po męczącym dniu. Pomimo sporej dawki poczucia humoru autorki, co w tym przypadku absolutnie nie oznacza przekraczania granic dobrego smaku czy braku szacunku względem omawianych spraw, jest to lektura dość ciężka; odkładałam ją z poczuciem psychicznego zmęczenia i aby sięgnąć do niej ponownie, musiałam uprzednio naprawdę porządnie odetchnąć.

Nie znaczy to, że książka jest niestrawna czy źle napisana.Wręcz przeciwnie - jest rewelacyjna; nie tylko nowatorska w podejściu do spraw związanych z procesem umierania i wszystkim tym, co dzieje się z ciałem po śmierci, ale także szczegółowo i wyczerpująco wyjaśnia wszelkie fenomeny z tym związane, odpowiada na dziesiątki pytań, które od zawsze mnie nurtowały, a nie było komu ich zadać (lub też było komu, ale nie chciałam zostać potraktowana jako ktoś o niezdrowych zainteresowaniach).Ta lektura zaspokoiła moją osobliwą ciekawość w stu procentach dostarczając konkretnych informacji, a przy okazji oswajając ze śmiercią nazywając rzeczy po imieniu.

Pozytywne wrażenie wywarły na mnie poglądy autorki:
Ta książka nie jest o śmierci w sensie umierania. Śmierć w takiej perspektywie jest smutna i poważna.Utrata kogoś, kogo się kocha, to nic zabawnego. Książka opowiada o ludziach już martwych - o zwłokach.(...)
Zwłoki kogoś bliskiego to coś więcej niż martwe ciało - to miejsce,w którym ta osoba żyła.
A jednocześnie:
Byłoby strasznym marnotrawstwem rezygnować z tego potencjału [zwłok] i nie wykorzystywać go do rozwoju ludzkości.

Zgadzam się z tym! Autorka pokazuje, że wykorzystywanie ciał do różnych projektów badawczych czy eksperymentów mających na celu ratowanie innych ludzkich istnień w żadnym razie nie wyklucza traktowania tychże ciał z rewerencją i szacunkiem. Przy odrobinie dobrej woli bardzo łatwo jest pogodzić te dwie tak diametralnie różne, wydawałoby się, sprawy.
Autorka z charakterystycznym poczuciem humoru ukazuje czytelnikowi multum sposobów, na które można spędzać czas będąc zredukowanym do roli martwego ciała. Można więc swoje zwłoki przekazać nauce - posłużą lekarzom do doskonalenie własnych umiejętności i testowania nowych technik leczenia, pomogą naukowcom przy testach wypadkowych, posłużą patologom i specjalistom medycyny sądowej badającym ofiary i okoliczności przestępstw czy nieszczęśliwych wypadków. Autorka przedstawia też alternatywę dla zwyczajnego pochówku w ziemi czy kremacji - kompostowanie lub coś, co kryje się pod tajemniczą nazwą trawienia tkanek.

Mary Roach nie skupia się jednak tylko na sposobach spędzania czasu po śmierci, nie tylko opowiada szczegółowo o tym, co dzieje się z ludzkim ciałem po zgonie - wiele miejsca poświęca makabrycznej historii sekcji zwłok, pozyskiwania ciał dla nauki czy naukowym sposobom poszukiwania duszy; nawet pomysłom tak dziwacznym, acz dobrze udokumentowanym, jak leczniczy kanibalizm.

Jestem zdania, że temat potraktowała w sposób niezwykle kompleksowy, rzetelny i wyczerpujący.Chyba po raz pierwszy zdarzyło się, że nie miałam po lekturze żadnych pytań - dowiedziałam się wszystkiego, czego chciałam, a być może nawet więcej. Nawet tego, czego wiedzieć nie chciałam.
A więc - odetchnijcie głęboko - będzie Wam to potrzebne - i zabierajcie się do czytania!

Moja ocena: 4/5 

niedziela, 27 lutego 2011

"Łąka umarłych"

Autor: Marcin Pilis
Tytuł: "Łąka umarłych"
Wydawnictwo: Sol, 2010
Ilość stron: 382
Okładka: miękka

Sumienie to coś więcej niż obawa, że ktoś widzi; to obawa, że sam nie zapomnę. (Stefan Garczyński)

Ludzie ludziom zgotowali ten los. (Zofia Nałkowska)

Te dwa cytaty jako pierwsze nasunęły mi się po przeczytaniu książki Marcina Pilisa. Próbuje ona skłonić czytelnika do własnych poszukiwań odpowiedzi na jedno z najważniejszych pytań,j akie gnębią ludzkość od jej zarania - skąd się bierze zło?
Za tym fundamentalnym pytaniem pojawiają się jak gromada cieni następne: czym jest sumienie? do jakich czynów zdolny jest człowiek? co skłania człowieka do popełnienia zbrodni? jak po czymś takim można powrócić do normalnego życia? jakie są konsekwencje wyborów człowieka? czy można odpokutować za swoje zbrodnie?

Książka niniejsza jest literackim nawiązaniem do prawdziwych wydarzeń z czasów II wojny światowej, do jednego z wielu niechlubnych dla Polaków incydentów, jakim była dokonana w 1941 roku na terenie wsi Jedwabne okrutna zbrodnia na żydowskich mieszkańcach przez ich polskich sąsiadów.

Historia ta uzmysłowiła lubującym się we własnym męczeństwie Polakom, że i oni są zdolni do największych podłości, do czynów porównywalnych z tymi, które popełniali hitlerowscy zbrodniarze.
Ta niewygodna i wstydliwa prawda do dziś bulwersuje co poniektóre jednostki przywiązane do mitu mesjanizmu i bohaterstwa wojennego Polaków. Podobnie uwiera i bulwersuje bohaterów Łąki umarłych - ale każdego z innych powodów.

Główny bohater, Andrzej Hołotyński, który o dokonanej zbrodni dowiaduje się z pamiętnika swojego ojca - biernego obserwatora tamtych wydarzeń, głęboko zszokowany postawą mieszkańców Lip Wielkich zastanawia się, jak to możliwe, by zwyczajni, prości ludzie w jednej chwili zmienili się w stado krwiożerczych bestii, których nie trzeba było wcale namawiać, aby rzucili się na swoich żydowskich współmieszkańców, dokonali na nich okrutnej rzezi, rozgrabili ich majątek. Jak to możliwe, że ci spokojni, grzeczni chłopi, na co dzień przecież pozbawieni wyobraźni, nagle wykazują się jej upiornym nadmiarem jeśli chodzi o zadawanie cierpienia bliźnim? Dlaczego cała wieś przypatruje się tej apokalipsie bez słowa, dlaczego nie odezwał się ani jeden sprawiedliwy, który powiedziałby stop? Co wstąpiło w niewinne, słodkie dzieci, które bardzo z siebie dumne prowadziły na śmierć swoich żydowskich rówieśników?
I wreszcie jak to możliwe, że nazajutrz, kiedy jeszcze dogasały ruiny dawnej synagogi, w której zamknięto i spalono LUDZI, mieszkańcy spokojnie, flegmatycznie, niespiesznie powracali do zwykłego, normalnego życia? Czy myśleli o tym, co zrobili? Czy nękały ich jakiekolwiek wyrzuty sumienia - jeśli tak, to jak sobie z nimi poradzili? A jeśli nie, to gdzie się podziało ich sumienie?

Sumieniem tej zamkniętej społeczności był przeor klasztoru w Wielkich Lipach, ojciec Jan. On, w przeciwieństwie do Andrzeja, nie miał najmniejszych złudzeń co do natury ludzkiej oraz tego, do czego zdolny jest człowiek. Wiedział, że w ludziach oprócz dobra drzemią też pokłady zła i że bardzo niewiele trzeba, aby je wyzwolić. Nie mógł pogodzić się ani z tym, czego dopuściła się wieś, ani z tym, że nie był w stanie zapobiec tamtym wydarzeniom. Całe jego późniejsze życie było podporządkowane próbom odkupienia win - swoich i całej społeczności.

Ludzie w Lipach Wielkich różnie ustosunkowali się do wydarzeń, które zainicjowali. Byli tacy, którzy po latach, rozpamiętując sankcje, jakie ich dotknęły z tego powodu (izolacja wioski przez SB, by nikt nie dowiedział się o zbrodni, pokuta narzucona przez przeora), za wszystko, co ich spotkało w konsekwencji ich czynu, winili Żydów.
Był też jednak człowiek, który uświadomienie sobie ogromu zbrodni przypłacił utratą zdrowia psychicznego.
Był także oficer Wehrmachtu, dla którego spontaniczna i gorliwa akcja Polaków była niczym innym ,jak tylko dobrze zorganizowana pomocą w wielkim dziele likwidowania Żydów.
Byli w końcu funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa oraz przedstawiciele aparatu partyjnego, dla których mord na Żydach z czasów wojny stał się niemal wyłącznie narzędziem nacisku, dzięki któremu mogli manipulować ludźmi wedle uznania.

Jedno wydarzenie - diametralnie różne refleksje i postawy życiowe.Wydarzenie,które zmieniło w dosłownym znaczeniu tego słowa życie każdej jednostki - czy to pośrednio,czy bezpośrednio zaangażowanej w pogrom.Każdy bohater przeżywa je na własny sposób,próbuje zrozumieć,obarczyć winą,pogodzić,zepchnąć w nieświadomość,uciszyć kłamstwem,odpokutować.I wszystko,wszystko to chyba jest możliwe,z wyjątkiem zrozumienia.Bo jak można zrozumieć zło?
Jak można pogodzić się z tym,że i we mnie istnieje? Że tak naprawdę także we mnie egzystują niskie i podłe uczucia nienawiści,nietolerancji,zawiści,obojętności,a nie tak znów bardzo stabilny kręgosłup moralny dopuszcza skłonność do zadawania cierpienia z czystej ciekawości i dla samej przyjemności krzywdzenia słabszych?

Książka podejmuje trudny i kontrowersyjny temat, jednakowoż bardzo potrzebny do ukazania pełnego obrazu społeczeństwa polskiego nie tylko w czasie okupacji. To także studium człowieka postawionego w sytuacji granicznej, próba zmierzenia się z pojęciem psychologii tłumu. To w końcu poszukiwania odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania, jakie gnębią ludzkość. To próba odpowiedzi na pytanie, do czego zdolny jest człowiek i co nim kieruje. To opowieść o dwoistej ludzkiej naturze, o moralności, wyborach i ich konsekwencjach. I o pamięci, która potrafi nękać nie gorzej niż niejedno nieczyste sumienie.

Gorąco polecam!

Moja ocena: 5/5

"Rodzina Borgiów"

Autor: Mario Puzo
Tytuł: "Rodzina Borgiów"

Podobno rodzina Borgiów jest uważana przez niektórych za pierwszą włoską mafię; no cóż, moim zdaniem nie była pierwszą, ale z całą pewnością najbardziej spektakularną i działającą z największym rozmachem.
Jeżeli Rodrigo Borgię, czyli papieża Aleksandra VI uznamy za ojca chrzestnego rodu, to jego ukochane dzieci - Cezara, Juana, Jofre i Lukrecję możemy ustawić na samym szczycie tej mafijnej hierarchii; w jej skład wchodziło także wielu bliższych i dalszych krewnych oraz powinowatych, a także ludzie nie spokrewnieni z Borgiami, ale bezwzględnie wobec nich lojalni.

Skąd ta nagonka na rodzinę Borgiów? To oczywiste, że szokowali i szokują trybem życia, jakie wiedli; rozpustny papież utrzymujący kochanki, obdarzający swoje dzieci najróżniejszymi przywilejami i bogactwami ze skarbca Kościoła, który dla utrzymania i zdobywania władzy nie cofał się przed najbardziej nawet haniebnym czynem w myśl zasady "cel uświęca środki"; Cezar - najpierw z woli ojca kardynał, później dowódca papieskiej armii, okrutny i bezwzględny, opętany namiętnym, kazirodczym uczuciem do swojej siostry Lukrecji; Juan - dziwkarz i awanturnik pozbawiony wszelkich hamulców moralnych; jedynie Jofre i nieszczęsna Lukrecja na tym tle prezentują się w miarę niewinnie (chociaż Jofre został bratobójcą).
Pomimo wszystkich oczywistych wad przyznać jednak trzeba, że ich życie, moralność i sposób postępowania nie różnił się zbytnio od wzorca zachowania panującego w ich epoce. Na porządku dziennym były różnego rodzaju intrygi i spiski, sojusze i zdrady, okrutne akty przemocy i potajemne morderstwa - każde większe miasto włoskie miało swój dominujący (mafijny) ród, który bezustannie i za wszelką cenę starał się okazać swoją wyższość i władzę nad pozostałymi.

Tyle, że w rodzinie Borgiów wszystko to działo się na większą skalę - a to dlatego, że przewodził jej nie zwykły książę, ale sam papież. To podnosiło jego prestiż i rangę wśród rywali, ale zarazem przysparzało naprawdę wielu potężnych wrogów.
Rozprzężenie obyczajów nawet wśród ludzi kościoła nie było czymś szczególnym w owych czasach,j ednak w przypadku Aleksandra VI, który niemal afiszował się swoim trybem życia, stanowiło wodę na młyn jego wrogów.
Jeśli już porównujemy Rodrigo Borgię do capo di tutti capi, to nie sposób wspomnieć o sposobie, w jaki sprawował swoje rządy; a rządził żelazną ręką. Jego słowo było prawem (i to nie tylko dlatego, że jako papież był nieomylny), żądał bezgranicznej lojalności i posłuszeństwa od wszystkich członków swego klanu. Jego nieograniczona żądza władzy i brak wszelkich skrupułów nie pozbawia go jednak pewnej szlachetności - ale jest to szlachetność typowego ojca chrzestnego, pełna łaskawej, interesownej dobroci; przede wszystkim żąda od własnych, ukochanych dzieci skrajnej lojalności i bezwzględnego posłuszeństwa, podporządkowuje całe ich życie własnym wybujałym ambicjom, nic nie jest w stanie go przed tym powstrzymać ani zachwiać niezłomnym przekonaniem o własnej racji.
Posuwa się nawet do tego, że - aby bardziej związać ze sobą rodzinę - zmusza do kazirodczego związku swego syna i córkę.
Bezlitośnie szafuje życiem, uczuciami i moralnością dzieci kochając je przy tym bezgranicznie; planuje ich przyszłość, aranżuje mariaże, unieważnia małżeństwa, morduje współmałżonków i każdego, kto staje na drodze jego wielkiemu marzeniu - by rodzina Borgiów przeszła do historii jako najbogatsza i najznakomitsza w całym chrześcijańskim świecie. Dzieci go kochają i nienawidzą jednocześnie, są zmuszone postępować w zgodzie z polityką ojca. W trosce o zapewnienie swoim potomkom władzy i wpływów, ten inteligentny ,błyskotliwy, ale i cyniczny papież zatraca resztki moralności i sumienia.
Jak się można spodziewać, takie życie nie może trwać długo i skończyć się szczęśliwie. Jeśli kogoś interesują dalsze losy członków rodziny Borgiów, zachęcam gorąco do sięgnięcia po tę lekturę.

Moim zdaniem książka ta ma same zalety.
Po pierwsze - doskonała, pasjonująca narracja, która nie pozwala na długo oderwać się od lektury. Po drugie - fascynująco realistycznie przedstawione tło historyczne i społeczne XV-wiecznej Italii - krwiste, polityczne intrygi, walka o władzę jeszcze nigdy nie były tak porywające i wciągające.
Po trzecie - książka niesie ze sobą ogrom refleksji i przesłania; to studium człowieka ogarniętego żądzą władzy, wyzbywającego się moralności i wszelkich skrupułów w dążeniu do niej za wszelką cenę. To obraz człowieka rozdartego pomiędzy uczuciem (do dzieci) i obowiązkiem (jako głowa kościoła) oraz jego upadku pod ciężarem przerośniętego ego i ambicji.

To wreszcie historia ludzi okaleczonych moralnie i psychicznie przez najbliższą i najdroższą osobę - własnego ojca oraz konsekwencji, jakie ponosili przez całe życie, chcąc sprostać jego wybujałym oczekiwaniom. I chyba ten aspekt powieści przemawia do mnie najbardziej - książka jest dopracowana pod każdym możliwym względem, bogactwo jej formy i treści zaskakuje i zadziwia. Ta lektura to prawdziwa uczta duchowa.
Gorąco polecam!

Moja ocena: 5/5

"Rzeźnia numer pięć"

Autor: Kurt Vonnegut
Tytuł: "Rzeźnia numer pięć"
Wydawnictwo: Książnica - Grupa Wydawnicza Publicat

Oto książka "krótka i popaprana,bo o masakrze nie sposób powiedzieć nic inteligentnego" - słowa samego autora najlepiej chyba oddają jej charakter.
W istocie,książka jest krótka,ale skondensowana ; wspomnienia Vonneguta z pobytu w niemieckim obozie jenieckim i alianckiego bombardowania Drezna u schyłku drugiej wojny światowej właściwie niewiele różniłyby się od zwykłego sprawozdania,gdyby nie kilka charakterystycznych zabiegów,które robią ogromne wrażenie na czytelniku - być może silniejsze,niż gdyby zostały opowiedziane soczystym,kwiecistym językiem,pełnym wielkich i patetycznych słów.
Pierwszym z tych zabiegów jest oddanie narracji wymyślonemu bohaterowi,Billowi Pillgrimowi i spojrzenie oczami tego przegranego nieudacznika złamanego przez życie na koszmar wojny.
Zdystansowanie się od wojennych przeżyć,zrzucenie ciężaru relacjonowania ich na wyimaginowaną postać pozwalają czytelnikowi zdać sobie sprawę,że mimo upływu czasu autorowi nie do końca udało się otrząsnąć i pogodzić z dramatem tamtych dni.
Drugim z tych zabiegów jest motyw podróży w czasie Billy'ego oraz filozofia mieszkańców planety Tralfamadoria - ich krótkie,treściwe,dosadne,a przez to zrozumiałe i łatwiej zapadające w pamięć słowa robią na czytelniku potężne wrażenie.
Po co te podróże w czasie rodem z science fiction? Po co kosmici?
Wprowadzenie tych motywów pozwala autorowi przemycić pewne treści tak,by czytelnikowi łatwiej było się pogodzić z jego przemyśleniami ; udziwnienia w tym wypadku bardziej wzruszają,mocniej uderzają w emocje.
Spodobała mi się refleksja Vonneguta,którą wkłada w usta Tralfamadorian - że śmierć nie jest niczym strasznym,to stan przejściowy ; choć człowiek teraz aktualnie jest martwy,to przecież żyje w wielu innych momentach.Trzeba starać się zapamiętać ludzi właśnie w tych niezliczonych chwilach,przeżywać je wciąż na nowo,delektować się nimi.Ilustracją do tej filozofii są właśnie podróże w czasie,jakie odbywa Pillgrim.Kolejna metoda na rozliczenie się z koszmarnymi wspomnieniami z nalotu na Drezno.Kiedy te stają się zbyt przytłaczające,można po prostu przenieść się w bardziej radosny okres życia.
Książka ta nie jest tylko opowieścią o wojnie i przeciw wojnie.
Vonnegut zawarł w niej wiele innych poglądów ; znajdziemy tu refleksje dotyczące Ameryki i Amerykanów, starości, śmierci, ogólnie pojętej erotyki i jej obecności w kulturze masowej.
Kwitowanie słowami "Zdarza się" każdego przypadku śmierci pozwala chwilę się zastanowić - czy nie podchodzimy zbyt pobłażliwie do tragedii wokół nas? Czy nie stała się ona dla nas chlebem powszednim,czy w ogóle zwracamy uwagę na ogrom nieszczęścia? A może to po prostu kolejne nawiązanie do refleksji Tralfamadorian,dla których śmierć to rzeczywiście nic takiego? A skoro nawiązanie,to w jakim kontekście - czy to pochwała takiego podejścia,czy jego potępienie? Z całą pewnością jest to następna próba rozprawienia się z historią,której autor był świadkiem i uczestnikiem,a która powtarza się wokół nas każdego niemal dnia,na każdym kontynencie.
I chociaż o masakrze nie sposób powiedzieć nic inteligentnego,ogromny ładunek emocjonalny,jaki generuje,impet,z jakim okalecza ludzką psychikę i uderza w nasz światopogląd ,nie pozwalają o niej zapomnieć,zepchnąć w podświadomość.Zawsze znajdzie sposób,aby w najmniej oczekiwanym momencie powrócić,sprawić,by o niej pamiętano.

Moja ocena: 4/5

"Moje życie z Mozartem"

Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Tytuł:  "Moje życie z Mozartem"
Wydawnictwo: Znak


Sięgnęłam po tę książkę nie dlatego, że skusiło mnie nazwisko autora. Jedynym powodem, dla którego to zrobiłam, był jej tytuł. Tytuł, który mnie zafascynował podobnie jak sam Mozart i jego muzyka; zaciekawiło mnie, jak znany pisarz wyrazi słowami coś, co dla mnie zawsze pozostawało w sferze uczuć i myśli; miałam też nadzieję na porównanie moich własnych odczuć z odczuciami autora - na dobry początek połączyło nas uwielbienie do twórczości Mozarta.
Książka w formie listów do dawno zmarłego geniusza muzycznego, w której wspomnienia, przeżycia i przemyślenia nadawcy harmonijnie łączą się i dopasowują do charakteru muzyki adresata, ogromnie mnie poruszyła.

Listy są pełne życiowej mądrości, filozoficznych rozmyślań o sprawach głęboko ludzkich, fundamentalnych dla każdego człowieka, a jednocześnie pozbawione nadętego, wyszukanego i przemądrzałego stylu, co mile mnie zaskoczyło i ujęło. Słowa autora są prawdziwe, proste,ale nie banalne; dziwi mnie niepomiernie, jak o sprawach, z którymi człowiek ma na co dzień do czynienia, można mówić tak pięknie,t ak odkrywczo, że chwytają za serce i nie pozwalają przejść obok nich obojętnie.
Słowa autora są jak muzyka Mozarta, z której czerpie on siłę, mądrość, pociechę, która ukazuje mu na powrót sens życia i piękno otaczającego go świata, która pomaga mu poznać samego siebie i swoje pragnienia, pogodzić się z tym, co nieuniknione i czerpać radość z tego, co jest nam dane: Radośnie zamieniasz nasze życie w pochwalny śpiew, w którym jest miejsce nawet na ból i cierpienie, albowiem być szczęśliwym nie oznacza bronić się przed nieszczęściem, ale je akceptować.
Poruszyło mnie to głębokie przeżywanie muzyki, ogrom emocji, jakie generowała w psychice autora i filozofię, jakiej była zarzewiem.

Ujęło mnie to, że pomimo wielu życiowych tragedii, dla których znalazł ukojenie, autor nie może ostatecznie pogodzić się z przedwczesną śmiercią kompozytora; żal nad jego nie do końca spełnionym, a tragicznie przerwanym życiem jest kolejną rzeczą, która nas łączy. Wspaniałe, choć gorzkie to uczucie.
To, co odnajdujemy, okazuje się często czymś nam już znanym - jak wiele słuszności i niewymuszonej prostoty jest w tych słowach wie każdy, kto przeżył coś podobnego; do piękna, prawdy i mądrości wiodą różne drogi, charakterystyczne dla każdego człowieka, ale to, co odkrywamy u ich kresu jest wspólne nam wszystkim, bo jest fundamentalne. Bardzo osobiste, a zarazem uniwersalne.
To zrozumiał Mozart, to ujrzał w jego muzyce Schmitt, to właśnie próbował uświadomić czytelnikowi. I zrobił to w wielkim stylu. Chapeaux bas!

Moja ocena: 4/5

Opublikowane na stronie:   http://lubimyczytac.pl/ksiazka/41539/moje-zycie-z-mozartem/opinia/1614890#opinia1614890

sobota, 26 lutego 2011

"Piąte dziecko"

Autor: Doris Lessing
Tytuł:"Piąte dziecko"
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Okładka: miękka

Bardzo rzadko wystawiam książkom najwyższą z możliwych ocenę. Postąpiłam tak w tym przypadku z wielu względów. Po pierwsze - aby uhonorować świetny warsztat literacki autorki. Nic dziwnego, że została noblistką.
Narracja w tej książce robi niesamowite wrażenie; autorka zdaje się dystansować od opowiedzianej historii, choć nikt, kto jest w nią uwikłany, nie może i nie pozostaje obojętnym. Zabieg ten tylko potęguje poczucie grozy; uważam, że był to rewelacyjny i niebanalny pomysł. To jeden z powodów, dla których lektura pozostaje na długo w pamięci.

Po drugie - autorka odważnie podejmuje kontrowersyjny i ważny temat: czym jest miłość rodzicielska (a zwłaszcza macierzyńska), czy można ją jakoś zdefiniować, gdzie przebiegają jej granice i co się dzieje po ich przekroczeniu. Uparcie dąży do poznania tych granic, ukazuje klasyczny, tragiczny dramat matki połączonej z dzieckiem nierozerwalnym uczuciem miłości-nienawiści. Ukazuje długofalowe i szeroko pojęte skutki tego uczucia, różne jego aspekty oraz cały wachlarz emocji i refleksji, jakie ono budzi.

Młode małżeństwo, Harriet i David Lovattowie, ze szczęściem i ufnością patrzą w przyszłość. Kupują ogromny dom, pragną mieć mnóstwo dzieci i chcą im zapewnić beztroskie, szczęśliwe dzieciństwo i dobre życie. Przez długi czas los im sprzyja. Serdeczna i pełna ciepła atmosfera ich domostwa sprawia, że bardzo często i na długo przyjeżdżają w odwiedziny członkowie ich rodzin, którzy chwalą sobie tę błogość dającą wytchnienie od szarej codzienności. Harriet w krótkim czasie wydaje na świat czwórkę dzieci, co oprócz ogromnej radości i poczucia spełnienia rodzi także inne uczucie: kobieta jest wyczerpana psychicznie i fizycznie, co powoduje pierwsze drobne rysy na małżeńsko-rodzinnym obrazie doskonałego szczęścia. Oboje z Davidem postanawiają przez jakiś czas nie mieć następnych dzieci - głównie dlatego, żeby Harriet mogła się zregenerować i nacieszyć swoją gromadką. Nie bez znaczenia są także problemy finansowe wiążące się z utrzymaniem coraz liczniejszej rodziny.
Wydawałoby się, że wszystko zaczyna się powoli układać, jednak idylla nie trwa długo. Niespodziewanie Harriet ponownie zachodzi w ciążę, co kompletnie załamuje małżonków. Nie tak przecież planowali!
Na domiar złego Harriet czuje, że ta ciąża bardzo różni się od poprzednich. Czuje się dużo gorzej, dziecko, które nosi przysparza jej bólu; ma złe przeczucia. Dzieli się nimi ze swoim lekarzem, ten jednak uważa, że kobieta przesadza i histeryzuje.

I tu właśnie mamy pierwszy problem: Harriet ze swoimi obawami i cierpieniem jest właściwie pozostawiona sama sobie, nikt nie chce słuchać o jej wewnętrznych rozterkach i złych przeczuciach; przecież powinna się cieszyć, że wkrótce kolejne dziecko przyjdzie na świat, taka jest rola matki! Każde negatywne uczucie jest nie do pomyślenia! Otoczenie, w tym najbliższa rodzina surowo ją osądza, nie udzielając żadnego psychicznego wsparcia.
Kiedy rodzi się Ben, dla rodziny zaczyna się koszmar. Dziecko jest brzydkie, duże, silne, ale co najgorsze - jest złośliwe, wręcz złe. Harriet wie to od pierwszych chwil, jednak nikt nie chce uwierzyć jej słowom. Niemowlę od pierwszych chwil absorbuje jej całkowitą uwagę, co odbywa się kosztem pozostałych dzieci. Wyrasta na jednostkę pod każdym względem aspołeczną i okrutną, zło w najczystszej postaci.
Nikt nie potrafi wykrzesać z siebie jakichkolwiek pozytywnych uczuć do niego; nawet matka nie potrafi go pokochać, ani nawet polubić, co budzi w niej ogromne wyrzuty sumienia i paradoksalnie - litość i żal nad nim. Czuje milczące potępienie całej rodziny, że to ona wydała tego potwora na świat i że nie jest w stanie go ucywilizować, co głęboko podważa jej rodzicielskie umiejętności i podkopuje wiarę w siebie.

W trosce o bezpieczeństwo pozostałych dzieci, rodzina decyduje się na umieszczenie Bena w specjalnym zakładzie. Z bólem serca i z nadzieją na odzyskanie utraconego rodzinnego szczęścia, Harriet zgadza się na takie rozwiązanie. Znowu jest jak dawniej, zanim Ben wkroczył w ich życie niszcząc je swoim istnieniem. Zaniedbane i rozstrojone psychicznie dzieci odzyskały uśmiechniętą i troskliwą matkę.
Harriet jednak nie potrafi udawać, że wszystko jest w porządku.W poczuciu matczynego obowiązku odbiera syna z zakładu i przywozi z powrotem do domu. To jest początek końca jej rodziny.
Nikt, zwłaszcza mąż, nie może jej wybaczyć tego kroku. Postępek Harriet i jego konsekwencje trwale odsuwają od siebie małżonków i burzą szczęśliwy, dziecięcy świat oraz ich psychikę. Zaabsorbowana najmłodszym synem kobieta nie dostrzega zrazu,  że rodzinne więzi ulegają rozprzężeniu,że odrzucone dzieci same odsuwają się od niej, a jej dom staje się jałową pustynią, której nikt już nie ma ochoty odwiedzać.

Decyzja Harriet dramatycznie zaważyła na całym dalszym życiu całej rodziny. Z jednej strony można potępiać ją za to, że poświęciła dla z góry przegranej sprawy wszystko, co w jej życiu stanowiło jakąkolwiek wartość - szczęście, miłość i szacunek najbliższych; z drugiej strony - czy naprawdę można potępiać matkę za to, że nie potrafiła zrezygnować z jednego ze swych dzieci? Dobrze wiedziała, ile ta decyzja będzie ją kosztować, rozważyła wszelkie za i przeciw; przeanalizowała także własne uczucia i choć w stosunku do Bena czuła niemal wyłącznie strach i nienawiść za to, co jej odebrał, po prostu nie mogła całkowicie go odrzucić. Zapłaciła za to najwyższą cenę, żałowała tej decyzji przez całe życie, ale postąpiła zgodnie z własnym sumieniem. Postąpiła nie tylko wbrew najbliższym, ale przede wszystkim wbrew sobie nie mogąc jednocześnie postąpić inaczej. Konflikt tragiczny godny pióra Sofoklesa. I równie tragiczne jego konsekwencje.

Doris Lessing porusza ogromnie ważną sprawę - miłości matki do dziecka. A dokładniej - co w naszym społeczeństwie znaczy "być matką".
Według powszechnie panującej opinii (która na szczęście ulega powolnej przemianie) kobieta MUSI być szczęśliwa i zadowolona, kiedy zostaje matką; jest niejako zaprogramowana na miłość macierzyńską,  wszelkie negatywne uczucia,które ją nękają uważane są za nienaturalne i złe. Efektem "baby blues" jest społeczne potępienie i przyczepienie metki "wyrodnej matki". Im większa społeczna presja, tym gorsza kondycja psychiczna młodej matki, która nie dość, że musi stawiać czoło całemu światu, to jeszcze radzić sobie z wyrzutami sumienia, że nie kocha dziecka tak, jak powinna.
Z podobnymi problemami boryka się także Harriet; ani najbliższa rodzina, ani mąż, ani tym bardziej lekarz nie traktują poważnie jej obaw i wolą nie dostrzegać niepokojącego stanu psychicznego, w jakim się znalazła. Zostaje sama otoczona cichą krytyką.

Z biegiem czasu sprawy przybierają inny obrót; kiedy Ben dorasta i staje się jasne, że niczego dobrego nie można się po nim spodziewać, wszyscy nagle zmieniają front żądając od Harriet, by podobnie jak oni "dała sobie z nim spokój" i poświęciła czas i uwagę pozostałym dzieciom. Teraz obarcza się ją winą za to, że urodziła takiego odmieńca, potępia za jej zaangażowanie w jego wychowanie, a co za tym idzie - za zaniedbywanie starszych dzieci. Obwinia się właśnie ją za rozerwanie rodzinnych więzi i rozpad rodziny. To kobieta jest winna całemu złu, jakie spotyka jej najbliższych. Deprymujące, irytujące i smutne jest to, że bardzo często i w dzisiejszych czasach mamy do czynienia z podobnym sposobem myślenia.
Jakie mamy prawo - nie znając pobudek lub wyobrażając sobie, że je znamy - krytykować i piętnować czyjeś postępowanie, podjęte decyzje?
Skąd w nas taka zawzięta umiejętność do znajdowania kozła ofiarnego i dlaczego nie potrafimy znaleźć winy w sobie? Dlaczego nie potrafimy wesprzeć psychicznie najbliższej osoby, kiedy ona najbardziej tego potrzebuje? Dlaczego odpowiedzialnością za nasze życie obarczamy innych zadowalając się użalaniem nad sobą?

Czy bycie matką to kompromis między własnymi pragnieniami a potrzebami dzieci? Jak daleko może sięgać matczyne poświęcenie? Czy macierzyństwo to także konieczność wyboru jeśli nie między dwiema równorzędnymi racjami, to chociaż między dwiema o różnej wartości - a jeśli tak, to która racja jest nadrzędna, słuszna moralnie? I jakie są konsekwencje tego wyboru, w jaki sposób odbiją się na życiu każdego członka rodziny, jak zaważą na jego psychice?
Takie pytania zadaje Lessing w swojej książce będącej wstrząsającym studium upadku rodziny. Jak do tego doszło? Czy można było temu przeciwdziałać, zminimalizować straty?
Niech każdy z nas sam sobie na nie odpowie. Ja ze swej strony dodam, że już dawno nie przeczytałam nic, co wstrząsnęło mną do tego stopnia, co wygenerowało taką różnorodność emocji i refleksji. Książka z pewnością na długo pozostanie w mojej pamięci. Gorąco polecam! 

Moja ocena - 5/5

Opublikowane na stronie: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/24466/piate-dziecko/opinia/1898022#opinia1898022